Muzyka na niedzielnej milondze w El Beso była nieco gorsza niż w środę, ale i tak znakomita. No i wreszcie roiło się od ludzi. W środę usiedliśmy z Kasią razem, w rezultacie byliśmy skazani (słodka niewolo) na tańczenie głównie ze sobą. Teraz poprosiliśmy o dwa oddzielne miejsca. Ja wygrałem los na loterii, czyli siedlisko tuż przy parkiecie, niedaleko rządku dziewcząt łaknących tańca. Kasi poszczęściło się o wiele gorzej (a właściwie wcale). Trafiła do drugiego rzędu (bardzo małe szanse, że ktoś poprosi, takiej osoby po prostu nie widać), przeniosła się przeto do baru, aby posłuchać, jak rodaczki wymieniają się krytycznymi opiniami na temat poziomu tańca w Buenos Aires. Tej demoralizującej rozmowy nie przytoczę, wolę się bowiem podzielić osobistymi spostrzeżeniami. Nie wiem, czy to poziom tancerek się podniósł, czy też trafiam po prostu na o wiele lepiej tańczące dziewczyny niż rok temu. W każdym razie tańczy mi się tu rewelacyjnie. Chociaż prosiłem na chybił trafił, a ściślej mówiąc tańczyłem z tymi dziewczynami, które mnie prosiły wzrokiem, dane mi było pląsać albo z doskonałymi Argentynkami, albo z Europejkami (Włoszkami i Francuzkami), które postanowiły się przenieść do Buenos na stałe czy na rok (jak jedna z Francuzek spędzająca tu rok sabatyczny). Żadnych początkujących Amerykanek!
Ale właściwie to chciałbym napisać kilka słów o Marii.
Po raz pierwszy zobaczyłem ją w Canningu. Mocno wtulona w partnera, z zamkniętymi oczami, uduchowiona twarzą, ciałem artystycznie wygiętym, lewą ręką misternie ułożoną na ramieniu skurczybyka, z którym tańczyła. Przez cały taniec wyglądała jak Geraldine Paludi (primo voto Rojas) na starannie upozowanej fotografii. Postanowiłem, że spróbuję ją wyrwać na parkiet, szkopuł w tym, że nie dostrzegłem, gdzie siedzi. Później tańczyłem z Kasią milongi. Patrzę, jakieś młode dziewczę się do mnie uśmiecha. Wyglądało na autochtonkę, uznałem, że warto spróbować szczęścia. Rozpoczęła się następną tanda: piękny instrumentalny di Sarli. Przelazłem na drugi koniec sali, gdzie dziewczę siedziało. Uśmiechnąłem się, ona odwzajemniła uśmiech i już po chwili sunęliśmy razem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, a ściślej mówiąc wyczułem, że to właśnie ta bogini tanga, którą chwilę wcześniej podziwiałem na parkiecie. Jest to istotne, pokazuje bowiem, że nie chodzi o ekshibicjonistyczne zwierzenia romansowej natury. Nie poznałem tej dziewczyny z twarzy. Poczułem, że to musi być właśnie ona.
W El Beso znów tańczyliśmy (i przyznam, że znów jej nie poznałem. To ona mi przypomniała, że tańczyliśmy już w Canningu). Dziewczyna nazywa się Maria. Zabrzmi to cokolwiek śmiesznie i górnolotnie, pal sześć: wydaje mi się, że dzięki niej odkryłem nowy wymiar tanga. Gdy z nią tańczę, czuję autentyczną jedność z muzyką. Czuję, jakby wciągała mnie wewnątrz muzyki.
Jak to robi? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie w sposób, który nie brzmiałby jak mistyczny bełkot. Ale spróbuję, w końcu sporo się nad tym zastanawiałem. Ku publicznemu pożytkowi.
Wydaje mi się, że Maria interpretuje muzykę swoim oddechem. Nie chodzi o właściwe dopasowanie oddechu do kroków (wdech, gdy gromadzimy energię, wracamy do osi – intencja ku górze – wydech, gdy robimy krok /intencja do dołu/). Uczy tego wielu nauczycieli i jest to z pewnością istotne. Ale Maria robi coś więcej. Oddycha zgodnie z melodią. Każdą frazę dzieli na wdech i wydech (lub wdech, wydech, wdech, wydech itd.). Tańcząc z nią czuję się tak, jakbym obejmował metronom. Ale obejmowanie Marii, możecie mi wierzyć, jest o wiele przyjemniejsze.
Maria jest w tańcu lekka jak piórko. Ci, którzy mieli przyjemność tańczenia na przykład z Jennifer Bratt zrozumieją, o co mi chodzi. W Polsce, niestety, tylko dwie dziewczyny cechuje taka lekkość. Przepraszam. Teraz już trzy. Kasia zaczęła tak tańczyć już dwa dni po przylocie. Początkowo trudno nam było rozgryźć, czemu zawdzięczamy tę cudowną zmianę. Nie chodzi tylko o sposób stawiania stóp (czego uczyła Jennifer). Wstyd powiedzieć, ale kluczem do rozwikłania tej metafizycznej zagadki jest chyba jednak owo mistyczne centrum, z którego wielokrotnie sobie pokpiwałem. Już więcej nie będę.
Całkiem na marginesie dodam, że chyba nie wszyscy partnerzy to lubią (pamiętam jak Ricardo wymagał od partnerek, by stawiały zdecydowany opór). Ba, nie wszystkie znakomite argentyńskie tancerki mają tę właściwość (która, dodam by rozproszyć ewentualne wątpliwości, nie ma nic wspólnego z gabarytami i masą ciała). Dla mnie jednak, być może ze względu na pacyfistyczne skłonności, o wiele milej tańczy się z motylem niż z czołgiem…
A wracając do Marii (de Buenos Aires). Tańczyłem tu już również z Gricel. Jeszcze tylko Malena i będę mógł odlecieć do Polski w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.