Archiwum dla Styczeń 2008

Maria de Buenos Aires

Muzyka na niedzielnej milondze w El Beso była nieco gorsza niż w środę, ale i tak znakomita. No i wreszcie roiło się od ludzi. W środę usiedliśmy z Kasią razem, w rezultacie byliśmy skazani (słodka niewolo) na tańczenie głównie ze sobą. Teraz poprosiliśmy o dwa oddzielne miejsca. Ja wygrałem los na loterii, czyli siedlisko tuż przy parkiecie, niedaleko rządku dziewcząt łaknących tańca. Kasi poszczęściło się o wiele gorzej (a właściwie wcale). Trafiła do drugiego rzędu (bardzo małe szanse, że ktoś poprosi, takiej osoby po prostu nie widać), przeniosła się przeto do baru, aby posłuchać, jak rodaczki wymieniają się krytycznymi opiniami na temat poziomu tańca w Buenos Aires. Tej demoralizującej rozmowy nie przytoczę, wolę się bowiem podzielić osobistymi spostrzeżeniami. Nie wiem, czy to poziom tancerek się podniósł, czy też trafiam po prostu na o wiele lepiej tańczące dziewczyny niż rok temu. W każdym razie tańczy mi się tu rewelacyjnie. Chociaż prosiłem na chybił trafił, a ściślej mówiąc tańczyłem z tymi dziewczynami, które mnie prosiły wzrokiem, dane mi było pląsać albo z doskonałymi Argentynkami, albo z Europejkami (Włoszkami i Francuzkami), które postanowiły się przenieść do Buenos na stałe czy na rok (jak jedna z Francuzek spędzająca tu rok sabatyczny). Żadnych początkujących Amerykanek!

Ale właściwie to chciałbym napisać kilka słów o Marii.

Po raz pierwszy zobaczyłem ją w Canningu. Mocno wtulona w partnera, z zamkniętymi oczami, uduchowiona twarzą, ciałem artystycznie wygiętym, lewą ręką misternie ułożoną na ramieniu skurczybyka, z którym tańczyła. Przez cały taniec wyglądała jak Geraldine Paludi (primo voto Rojas) na starannie upozowanej fotografii. Postanowiłem, że spróbuję ją wyrwać na parkiet, szkopuł w tym, że nie dostrzegłem, gdzie siedzi. Później tańczyłem z Kasią milongi. Patrzę, jakieś młode dziewczę się do mnie uśmiecha. Wyglądało na autochtonkę, uznałem, że warto spróbować szczęścia. Rozpoczęła się następną tanda: piękny instrumentalny di Sarli. Przelazłem na drugi koniec sali, gdzie dziewczę siedziało. Uśmiechnąłem się, ona odwzajemniła uśmiech i już po chwili sunęliśmy razem. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, a ściślej mówiąc wyczułem, że to właśnie ta bogini tanga, którą chwilę wcześniej podziwiałem na parkiecie. Jest to istotne, pokazuje bowiem, że nie chodzi o ekshibicjonistyczne zwierzenia romansowej natury. Nie poznałem tej dziewczyny z twarzy. Poczułem, że to musi być właśnie ona.

W El Beso znów tańczyliśmy (i przyznam, że znów jej nie poznałem. To ona mi przypomniała, że tańczyliśmy już w Canningu). Dziewczyna nazywa się Maria. Zabrzmi to cokolwiek śmiesznie i górnolotnie, pal sześć: wydaje mi się, że dzięki niej odkryłem nowy wymiar tanga. Gdy z nią tańczę, czuję autentyczną jedność z muzyką. Czuję, jakby wciągała mnie wewnątrz muzyki.

Jak to robi? Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie w sposób, który nie brzmiałby jak mistyczny bełkot. Ale spróbuję, w końcu sporo się nad tym zastanawiałem. Ku publicznemu pożytkowi.

Wydaje mi się, że Maria interpretuje muzykę swoim oddechem. Nie chodzi o właściwe dopasowanie oddechu do kroków (wdech, gdy gromadzimy energię, wracamy do osi – intencja ku górze – wydech, gdy robimy krok /intencja do dołu/). Uczy tego wielu nauczycieli i jest to z pewnością istotne. Ale Maria robi coś więcej. Oddycha zgodnie z melodią. Każdą frazę dzieli na wdech i wydech (lub wdech, wydech, wdech, wydech itd.). Tańcząc z nią czuję się tak, jakbym obejmował metronom. Ale obejmowanie Marii, możecie mi wierzyć, jest o wiele przyjemniejsze.

Maria jest w tańcu lekka jak piórko. Ci, którzy mieli przyjemność tańczenia na przykład z Jennifer Bratt zrozumieją, o co mi chodzi. W Polsce, niestety, tylko dwie dziewczyny cechuje taka lekkość. Przepraszam. Teraz już trzy. Kasia zaczęła tak tańczyć już dwa dni po przylocie. Początkowo trudno nam było rozgryźć, czemu zawdzięczamy tę cudowną zmianę. Nie chodzi tylko o sposób stawiania stóp (czego uczyła Jennifer). Wstyd powiedzieć, ale kluczem do rozwikłania tej metafizycznej zagadki jest chyba jednak owo mistyczne centrum, z którego wielokrotnie sobie pokpiwałem. Już więcej nie będę.

Całkiem na marginesie dodam, że chyba nie wszyscy partnerzy to lubią (pamiętam jak Ricardo wymagał od partnerek, by stawiały zdecydowany opór). Ba, nie wszystkie znakomite argentyńskie tancerki mają tę właściwość (która, dodam by rozproszyć ewentualne wątpliwości, nie ma nic wspólnego z gabarytami i masą ciała). Dla mnie jednak, być może ze względu na pacyfistyczne skłonności, o wiele milej tańczy się z motylem niż z czołgiem…

A wracając do Marii (de Buenos Aires). Tańczyłem tu już również z Gricel. Jeszcze tylko Malena i będę mógł odlecieć do Polski w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Niedziela

Niedzielę obchodzimy, jak pan Bóg przykazał. To znaczy nie idziemy na żadne lekcje. Od poniedziałku (kiedy przylecieliśmy) do soboty włącznie każde z nas zdążyło zaliczyć tuzin zajęć. Pora na zasłużony wypoczynek. Budzimy się nieco przed południem (z sobotniej milongi wróciliśmy po czwartej), snujemy się po mieszkaniu przez godzinkę i wychodzimy coś przekąsić. W tygodniu zjedliśmy już kilka krówek. Tym razem decydujemy się na makarony. Nie była to roztropna decyzja. Kluchy są cokolwiek rozgotowane i pływają w czymś co, przynajmniej mamy taką nadzieję, widziało kiedyś oliwki (w niektórych knajpach przynoszą sałatę z bardzo osobliwym zestawem do samodzielnego sporządzania vinaigrette – solą, koncentratem z cytryny oraz… olejem słonecznikowym). Wracamy do domu i podsypiamy prawdę mówiąc do ósmej. Później wpadamy na karkołomny pomysł nagrania tego, co mieliśmy na dotychczasowych zajęciach – in memoriam. Jestem z siebie dumny, że wszystko zapamiętałem, ale nieco rozczarowany tym, że na filmie wypadamy, mówiąc eufemistycznie, nieco gorzej od Pabla i Dany czy choćby takiego Peralty. W obliczu tak rażącej niesprawiedliwości czuję w sobie narastające oburzenie. Skandal!

Zaraz pędzimy do el Beso („zabrać kamerę, zabrać kamerę, zabrać kamerę z naładowaną baterią…”). Mam nadzieję, że humorek nam tam poprawią.

Pokaz

Wczoraj byliśmy na całkiem nowej milondze „Tan Piola” (Sarmiento 1272). Muzyka średnia, tancerze dobrzy+, niestety w olbrzymiej większości dobrani w parki tańczące wyłącznie ze sobą. Kasię poprosił tylko ładnie tańczący obcokrajowiec (tendencja nuevo) i pewien młody Argentyńczyk, który obalił moją tezę, że nawet słabo tańczący tubylcy są muzykalni i mają poczucie rytmu. Ja z kolei tańczyłem z rewelacyjną Włoszką (tendencja: możesz robić błędy i tak wszystko naprawię) i Argentynką, która z kolei uparła się wyprowadzić mnie z błędu, dowodząc niezbicie, że Argentynki, wbrew temu, co sądziłem, też mogą mieć fatalną postawę (wciąż boli mnie szyja). Trudno: sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało! Milonga nowa, nic więc dziwnego, że parkiet świecił pustkami. Wybraliśmy sie tam jednak po to, by zobaczyć pokaz Aonikena Quirogi z Geovanną oraz Peralty z Virginią Pandolfi. Jedni i drudzy byli świetni. Gdy monstrualnie zbudowany Aoniken tupał swoim kolosalnym kopytem tuż obok drobnej stópki partnerki z niejednej piersi wyrywał się okrzyk przerażenia (lub też – okazywało się bowiem, że żadnych poważniejszych obrażeń nie ma – rozczarowania). Jak w cyrku! W każdym razie trudno pojąć, że facet tak korpulentny może się poruszać z taką dynamiką (pracę nóg Aonikena mozna chyba porównać tylko do tego, co wyprawia Pibe Avellaneda, ojciec chrzestny „naszego” Ricarda i skądinąd też nie ułomek). W lutym ma prowadzić jakieś „seminarium”, więc się zapiszemy (bardzo jestem ciekaw tego gostka, nie tylko zresztą jako tancerza i nauczyciela. Wygląda na niezłego zbyciarza). Peralta też radził sobie doskonale. A niech mu tam, damy chłopakowi drugą szanse i wrócimy jeszcze do niego na lekcję. Słowem obaj nie stracili wieczoru. Dzięki swoim występom będą mogli się spotkać z parą tak przesympatycznych, prześlicznych i przeskromnych osób jak my. Winszuję, moi panowie!

P.S. Jak ostatnia dupa zostawiłem kamerę w domu, chociaż sprawdzałem pięć razy, czy na pewno ją spakowałem. Narzeczona jak anioł nie robiła żadnych uwag, ja na jej miejsca takiego słonia trąbalskiego bym zamordował. Dziś postaram się zrehabilitować. Veredice i Hobert tańczą w naszym ulubionym El Beso.

Rodzina, ach rodzina…

Pierwszy zgrzyt. Trudno znaleźć parę tańczącą bardzo ładny „salon” i uczącą tegoż. Sebastian i Roxana wojażują po świecie, Javier Rodriguez chyba nie prowadzi obecnie zajęć, nasi ulubieńcy czyli José i Vicky wracają dopiero 9 lutego, nie mam pojęcia, gdzie się podziewa Pablo Rodriguez, w każdym razie raczej nie tutaj…

Byliśmy na zajęciach z Fabianem Peraltą, ale facet

1) Nie tańczy już z Natachą Poberaj

2) Strasznie się popisuje.

Chociaż w grupie była przewaga początkujących, uczył skomplikowanych elementów à la tango fantasia. No i Kasia po technice dla kobiet prowadzonej przez jego partnerkę Virginię Pandolfi miotała soczyste przekleństwa (więcej o technikach dla kobiet niebawem). Dlatego też na razie biegamy do szkoły Pabla i Dany, czyli DNI. Byliśmy na zajęciach z różnych poziomów (od 3 do 7) i prawdę mówiąc specjalnej różnicy między nimi nie uświadczyliśmy. Wszystko jest równie łatwe (lub równie trudne zależnie, z której strony patrzeć). Fajne jest to, że na zajęcia (zwłaszcza te prowadzone przez Pabla y Danę) przychodzą bardzo zaawansowani tancerze, nierzadko nauczyciele (co ciekawe na wszystkich zajęciach spotykamy tatę Osky’ego, a na wielu całą resztę Casasowej familii). Tak więc na najwyższym siódmym poziomie miałem przyjemność ćwiczyć z Mariel, która w tejże szkole prowadzi zajęcia z niejakim Gonzalem (o którym Luiza powiada, że zabójczo przystojny. Tym razem go szczęśliwie nie było). Doświadczenie bardzo sympatyczne i podbudowujące.

Osoby, które przywykły do tańczenia nuevo w dalekim trzymaniu, mogą tu jednak przeżyć spory stres. Na zajęciach panuje bowiem niemożebny tłok. Te wszystkie gancha, enganchady, sacady i tym podobne cymesy trzeba wykonywać na bardzo ograniczonej przestrzeni. Moim zdaniem ma to swoją zaletę. Tak przyswojone elementy można bowiem spokojnie stosować na milongach, nawet najbardziej zatłoczonych.

Pablo y Dana są niesamowici. Poruszają się bajecznie, wykonując najbardziej zagmatwane figurki bez wysiłku. Są dynamiczni, plastyczni i doskonale zgrani. Pozostali nauczyciele z tej szkoły starają się ich naśladować ze zmiennym powodzeniem. To, co w wykonaniu Pabla y Dany wygląda niezwykle naturalnie i swobodnie, u innych trąci czasem (niezbyt elegancką) manierą. Ale to pierwsze wrażenie. Może z czasem się oswoimy.

A co poza tangiem? Po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że Argentyńczycy to jednak bardzo zabawny ludek. Dziś kelner w restauracji, dowiedziawszy się, skąd jesteśmy, stwierdził sentencjonalnie: Polska to duży kraj – po czym zapytał, czy podoba nam się w Argentynie. Gdy usłyszał, że owszem, oznajmił, że powinniśmy wszystko sprzedać i przenieść się tu na stałe. Nasze zdumione miny wprawiły go jednak w konfuzję. Pomyślał chwilę i rzekł: pewnie bardzo byście tęsknili za mamą i tatą. To jest problem.

Słowem, serdecznie pozdrawiamy mamusie i tatusiów, którzy powstrzymują nas przed uchodźctwem!

Dygresje

A więc przejdźmy do spraw poważnych.

W trakcie pobytu w B.A. w zeszłym roku poczyniłem kilka ważkich spostrzeżeń na temat argentyńskich kobiet (przedstawiam jedynie te cenzuralne).

Aksjomat 1.Wszystkie Argentynki, które nie wkroczyły w wiek emerytalny i mają za sobą ten szczęsny czas, gdy beztrosko jeździły na hulajnodze, noszą długie włosy. Kobieta z krótkimi włosami niechybnie jest turystką.

Aksjomat 2.Wszystkie Argentynki zakrywają nogi. Mogą świecić na poły obnażonym biustem, ale uda mają zawsze skromnie zasłonięte. Kobieta w szortach niechybnie jest turystką.

Anegdota I. Po jednej z milong w La Nacional do Kasi podeszła znana tancerka Alexandra Arrué i tako rzecze: „ładnie tańczysz, dziewczyno, wszystko w porządku, ale, na Boga, następnym razem włóż dłuższą sukienkę”. Faktycznie, Kasia miała bezwstydnie obnażone kolana. (Skądinąd wycięcia w kieckach, choćby sięgające pępka są dozwolone).
Anegdota II. Na uliczkach okalających szkołę, do której chodziliśmy na zajęcia, roiło się od cór Koryntu. Gdy Kasia chodziła w szortach, owe damy lekkich obyczajów za nią gwizdały (cokolwiek to miało znaczyć)! Na każdym rogu spotykaly ją też propozycje (nazwijmy to tak) matrymonialne.

Aksjomat 3. Wszystkie Argentynki – a już z pewnością wszystkie Argentynki tańczące tango – są wytatuowane. Tatuaże te, muszę z bólem dodać, są dość odstręczające. Nie mają nic wspólnego z tym szczytem subtelnego wyrafinowania, z tym pułapem – jakby powiedział Schiller – estetycznego wychowania człowieka, jakim jest delfinek czy różyczka pacnięta w mniej lub bardziej dyskretnym miejscu. Jest to raczej rozlany, zgniło niebieski wzorek niesprecyzowanych kształtów, który wygląda tak, jakby właścicielka wykonała go samodzielnie, zardzewiałym gwoździem, gdy czas jej się zbytnio dłużył (w celi). Świat jednak pędzi na przód. Jeśli aksjomat o długich włosach pozostaje w mocy, dwa pozostałe należy zrewidować. Na ulicach widać dziewczyny w szortach i krótkich spódniczkach! Postępu nic nie zatrzyma, jak rzekłby zwolennik oświecenia. Cywilizacja śmierci zdobywa kolejne przyczółki, jak rzekłby rodzimy integrysta katolicki.

Tak, widzieliśmy całkiem ładne tatuaże na niemniej uroczych udach!
No ale dość o kobietach. Pora zająć się legendarnym argentyńskim macho. Przed wyjazdem znalazłem na argentyńskim blogu tangoscopio uwagę, że chodzenie w tangu odzwierciedla sposób w jaki porteño przechadza się na co dzień ulicami. Wydało mi się to dość intrygujące. Czy rzeczywiście Polacy, Argentyńczycy, Eskimosi czy Chińczycy tak bardzo się różnią – przepraszam za wyrażenie – „w kroku”. Trzeba by oczywiście przeprowadzić gruntowne badania krokoporównawcze, ale być może coś jest w tym na rzeczy. W Polsce wielokrotnie bawiliśmy się z Kasią w obserwowania ludzi (np. z jadącego autobusu). 99% facetów jest przygarbionych, poskręcanych w bardzo dziwnych kierunkach i nosi się w ogóle wielce osobliwie i co tu dużo mówić pokracznie. Przeprowadziliśmy identyczne obserwacje tutaj. Okazuje się, że nawet jak ktoś wygląda nader wymoczkowato, to stoi prosto, z piersią dumnie wyprężoną. A co trzeci Argentyńczyk ma taka postawę jak obdarzony instynktem samozachowawczym pruski żołnierz w obecności Fryderyka II. Z pewną złośliwością mógłbym dodać, że stosunkowo najgorzej na tym tle wypadają autentyczni nauczyciele tanga (nuevo), którym wieloletnie wpatrywanie się w podłogę zgarbiło sylwetkę. Ale tego nie uczynię, gdyż złośliwy, jak wiadomo, nie jestem.

Pierwsze koty za płoty

Niech w pierwszych słowach wolno mi będzie wyrazić uznanie Radkowi, którego śladami podążam na tym blogu. Dochodzi trzecia w nocy, mamy z Kasią w kopytach lekcję w DNI,  kilka godzin przetańczonych na Practice X i, co gorsza, drugie tyle spędzone w Comme il Faut na wybieraniu butów dla rodzimych milonguer. A Kasia jeszcze wygibasy u Cecilii Garcii. Owszem, spisywanie tangowych wrażeń to zajęcie wielce kuszące, duch wprawdzie chętny, ale ciało mdłe. Jutro wykrzeszę z siebie może więcej energii, na razie zaś uznajmy to za test: doświadczenia blogowego nie mam, tak więc żywię pewne wątpliwości, czy to wszystko zadziała. Vamos a ver.


Archiwum