Archiwum dla Luty 2008

Ogłoszenia parafialne

Tworzenie strony www idzie nam wyjątkowo opieszale, dlatego też ogłoszenie drobne zamieszczamy w tym miejscu.

Od środy 27 lutego wznawiamy bezpłatne zajęcia w klubie Equilibrium przed milongą (Al. Niepodległości 147; godz. 19:00-20:30).

Ponieważ na lekcje – które pierwotnie miały być zaadresowane do początkujących – przychodziły osoby o bardzo zróżnicowanym poziomie, postanowiliśmy wprowadzić nową formułę. Przez pierwsze 45 minut będzie to practica (zachęcamy do zmian w parach!), my zaś będziemy się skupiać na początkujących, choć oczywiście – w razie potrzeby i w zakresie naszych kompetencji – służyć będziemy pomocą innym tancerzom. Później przedstawimy sekwencję dla wszystkich, to znaczy o rosnącym stopniu skomplikowania. W ostatniej części zajęć znów practica.

Serdecznie zapraszamy!

Informacje o nowych kursach grupowych (które powinny ruszyć na początku marca) podamy w przyszłym tygodniu.

La Boca

Podróż do wnętrza B.A.

Każdy, kto po raz pierwszy mknie taksówką z lotniska Ezeiza do centrum, musi czuć trwogę, przerażenie i bojaźń (niepotrzebne skreślić). Jego oczom ukazuje się bowiem widok jak z koszmaru sennego czy rojeń albańskiego urbanisty. Gdy jednak zjedziemy już z autopisty, widok zmieni się całkowicie, rozpraszając nasze samobójcze zapędy. Ujrzymy szerokie aleje ocienione palmami, sykomorami, jacarandami cyprysami, palisandrami czy innymi palo borracho, zaczniemy wyciągać szyję, by podziwiać niesamowite kamienice-pałacyki utrzymane w stylu haussmannowskim skrzyżowanym z neobarokową czy wręcz neogotycką fantazją à la „Gotham City” (np. słynny Palacio Barolo zainspirowany Boską Komedią), sąsiadujące z surowszymi, eleganckimi budowlami w stylu kolonialnym i szklanymi wieżowcami.

eklektyzm

Gdzieniegdzie (zwłaszcza na węższych uliczkach) Paryż i Nowy Jork zostają przełamane prowincjonalnymi czy wręcz trzecioświatowymi widokami: parkingami/złomowiskami, nad którymi smętnie zwisają dziwne siatki, sypiącymi się ruderami, odrażającymi żelbetowymi konstrukcjami, zaśmieconymi, nierównymi chodnikami.

parking

Jeśli zamieszkamy na wysokim piętrze (co często jest dobrym rozwiązaniem ze względu na niebywały jazgot dochodzący z ulic) to patrząc przez okno, będziemy przecierać oczy ze zdumienia: gdzie się podziały te ładne kamieniczki? Jak okiem sięgnąć gmaszyska-potworki, warszawska Chomiczówka ciągnąca się aż po horyzont! Brrrr.

widok z gory

Z wysokości Buenos Aires wydaje się najszpetniejszym miastem świata. Na szczęście z poziomu ulicy miasto przedstawia się o wiele korzystniej. Jego brzydota gdzieś się ulatnia. W Warszawie niemal zawsze znajdzie się w zasięgu wzroku jakieś ohydztwo (a przeważnie kilka) psujące cały widok. Tutaj – choć tych potworków jest zapewne więcej – tak bardzo nie przeszkadzają. To, co ładne, przyciąga wzrok i zgrabnie przesłania szpetotę.

Zapewne najbardziej charakterystyczną cechą Buenos Aires jest zespolenie urbanistycznego ładu (geometrycznie uporządkowana siatka ulic w nowojorskim duchu) z architektonicznym chaosem. Jeśli pominąć kilka dzielnic o wyraźnie sprecyzowanym charakterze (La Boca, Puerto Madero, po części San Telmo…) miasto jest homogeniczne w swoim nieładzie. Typowa quadra ulicy wygląda następująco: ładna kamieniczka, barak, gmaszysko w stylu lat siedemdziesiątych, pałacyk, parking, ładna kamieniczka, barak itd. Można przejść parę ładnych kilometrów stale napotykając ten sam bezładny porządek. Tę paradoksalną, zróżnicowaną wewnętrznie monotonię zdobią co chwila polityczne graffiti czy muralia o tangowej tematyce.

Piazzola

W przewodnikach często pojawiają się wzmianki o bogatym centrum otoczonym dzielnicami nędzy. My takiego wrażenia nie odnieśliśmy. Oprócz kilku luksusowych enklaw (i być może paru biednych barrios) nędza i bogactwo cały czas się tu ze sobą mieszają. Jeśli ujrzymy przepyszny pałacyk w stylu Belle Époque to prawdopodobnie dojrzymy też obok niego jakiś bezszybny skłot, walącą się ruderę lub złomowisko. Ma to swój urok, choć dla osób wybrednych, delikatnych i pragnących się pławić w zbytku przedstawia zapewne znaczną niedogodność. Nam ten akurat snobizm jest na szczęście obcy.

Jeśli łagodne niebo jońskie przyczyniło się do wdzięku Homerowych poematów, architektoniczny chaos Buenos Aires znajduje odzwierciedlenie w mentalności typowego Porteño. Dość powiedzieć, że niemal wszyscy tubylcy żywiący jakiekolwiek poglądy polityczne (od skrajnie lewicowych po skrajnie prawicowe, od ultrareakcyjnych do radykalnie antyklerykalnych) są peronistami. Wszyscy taksówkarze (jak wszędzie na świecie typowi wyraziciele vox populi), z którymi miałem przyjemność szlifować swój kaleki kastylijski, przedstawiali mi identyczną wizję najnowszej historii kraju i polityki wewnętrznej. Zaczynali dość sympatycznie, uderzając w nutę anarchistyczną: „w Argentynie wybuchł kryzys z powodu polityków, którzy rozkradli, co się tylko dało. Mało brakowało, a doszłoby do rewolucji. Ludzie chcieli ich wszystkich powiesić”. Następnie zaś całkowicie zmieniali rejestr, trącając strunę nacjonalistyczną: „teraz sytuacja się powoli stabilizuje. Niebawem Argentyna zajmie należne jej miejsce, stając się najpotężniejszym państwem świata”. Trudno doprawdy o bardziej egzotyczny eklektyzm.

Kasia walczy o sprawiedliwosc spoleczna

Co do stabilizacji to mogę jedynie stwierdzić, że ceny podstawowych produktów faktycznie wzrosły w ciągu roku o jakieś 10%. Na ulicach jest zaś chyba mniej cartoneros (nędzarzy rozgrzebujących śmieci w poszukiwaniu produktów nadających się do spieniężenia). Ale to tylko subiektywne odczucie, oficjalnych danych nie znam.

Produktem ubocznym dramatycznej działalności cartoneros są nie tylko nieprawdopodobnie zaśmiecone ulice (sami Argentyńczycy – nawet dobrze sytuowani – mają chyba zresztą niezobowiązujący stosunek do czystości otoczenia, co mogliśmy zaobserwować już na pokładzie samolotu, a następnie na lotnisku), ale również plaga karaluchów. Rok temu mieszkaliśmy w eleganckiej kamienicy, niestety na pierwszym piętrze. W naszej kuchni te wścibskie szare stworzonka czuły się nad wyraz swobodnie. Po ulicach spacerowały zaś w biały dzień, drwiąc sobie z obecności przechodniów. Ba, tańcząc w La Calesicie (milondze na świeżym powietrzu), zdeptałem kilka małych paskudników.

Pal sześć karaluchy! Zgoda, są to istoty cokolwiek niewydarzone estetycznie, ale w sumie niegroźne (jeśli pominąć to, że przenoszą kilka urokliwych choróbstw oraz silnie alergizujące właściwości ich odchodów). Tym razem mieszkaliśmy na ósmym piętrze, więc dopadłem i ubiłem tylko jednego bydlaka. Zresztą w Buenos Aires karaczany wyglądają mniej paskudnie niż, dajmy na to, w Osiedlu za Żelazną Bramą. Są to przedstawiciele gatunku blattella germanica, o wiele bardziej ponętnego od naszych czarnych blatta orientalis. No i język hiszpański (przepraszam: kastylijski) ma dla nich taką nazwę, że trudno ich nie lubić: „la cucaracha”.

karaluszyska

O wiele gorsze są komary. Od dziecka spędzam każde wakacje nad kanałem Augustowskim, więc zdawało mi się, że do drani przywykłem. Gdzież tam! Argentyńskie moskity są o wiele inteligentniejsze od naszych komarów. Ho, ho! Wystarczy spojrzeć, choćby kątem oka na takiego krwiopijcę, a ten odlatuje gdzieś w kąt, przestaje bzykać i szykuje się, zaczajony, do nowych krwiożerczych niegodziwości. Jeden taki bydlak nie dał mi spać przez noc całą („biedactwo się ciągle wiercić musiało” – jak pisał Heine), choć – mimo upału – zawinąłem się po uszy w kołdrę. Ubić się nie dał. Na domiar złego wybraliśmy się na wycieczkę stateczkiem po Tigre właśnie wtedy, gdy komarów był największy wysyp. Pożarły nas niemiłosiernie. Tubylcy, popijając yerba mate, znosili ataki wrednych insektów ze stoicką rezygnacją. My nie. Wieczorem dowiedziałem się z telewizji, że w krajach ościennych wprowadzono coś w rodzaju stanu wyjątkowego i akcję szczepień z powodu szalejącej malarii. Do dziś co rano badam temperaturę, tropiąc objawy zimnicy.

Gwoli kronikarskiej sumienności muszę donieść, że w tym roku komarów nie było (może ich wysyp przypada na marzec?). A właściwie były, ale tylko trzy. Insekty te długimi godzinami czaiły się na suficie naszej łazienki. Ze stuporu wyrywał je tylko widok (zapach?) naszych apetycznych ciał biorących prysznic. Kohabitacja układała nam się całkiem nieźle.

Bardziej we znaki dawały nam się tym razem mrówki. Na swoich małych nóżkach zbiegały się do nas chyba z całego miasta, zwabione okruszkami z lubością pożeranych przeze mnie turrónów.

Jeśli już jesteśmy przy zagrożeniach, warto wspomnieć kwestię (nie)bezpieczeństwa w Capital Federal. W czasie pierwszego pobytu w Buenos z milong często wracaliśmy na piechotę, niekiedy przez pół miasta. W dzielnicach La Boca i San Telmo zwiedzaliśmy różne zakazane podwórka. Często nosiliśmy ze sobą kamerę. Nie okradziono nas, niemal na pewno nie zabito, nikt nas nigdy nie zaczepił w niecnych intencjach (jeśli pominąć oferty matrymonialne lub paramatrymonialne składane Kasi, gdy spacerowała sama). Po powrocie rozmawiałem jednak z Oskym, który złapał się za głowę, słysząc o naszych nocnych, beztroskich peregrynacjach. Jego zdaniem łażenie po La Boce z dala od turystycznych szlaków, jak również wędrowanie nocą w okolicach Niño Bien to pewna śmierć w okropnych męczarniach. Owszem, w okolicy Niño Bien natykaliśmy się na parki uprawiające nierząd w bramach, uznaliśmy to jednak za nikomu nie szkodzący, a nawet sympatyczny obyczaj, dodający miastu powabu i kolorytu.

W tym roku nie spotkała nas żadna nieprzyjemność. Kasi L. ktoś próbował jednak wyrwać aparat fotograficzny w biały dzień, na środku ulicy w ścisłym centrum. Co podaję, ku przestrodze.

Recoleta

Już wkrótce: „Buenos Aires i tango”, „Milongi”, „Nauczyciele”. Cierpliwości!

Przed wylotem

Za chwilę wylatujemy. Przysiadamy na walizkach, a raczej Kasia przysiada, bo są w nich cenne skarby – butki i inne precjoza. Jeszcze tylko jedna lekcja dla początkujących (ostatnio głównie na takie chodzimy, jeśli pominąć lekcje prywatne.  Po pierwsze, żeby poszpiegować i nauczyć się uczyć na argentyńską modłę, po wtóre zaś dlatego, że takie zajęcia dają naprawdę dobre efekty – oczywiście zależy, u kogo – ale o tym napiszę już po powrocie). Humorek nam dopisuje. Stęskniliśmy się za naszymi kotkami i – udzieliła nam się argentyńska mentalność – rodzicami.

W weekend postaramy się uzupełnić ten blog o konkretne informacje.

Na razie nasze znużone umysły  zaprząta jedna myśl: jak odwrócić uwagę personelu na lotnisku, by 30 kilogramowe walizki uznał za niespełna 20 kilogramowe. Pewnie będziemy musieli zacząć tańczyć albo, co gorsza, śpiewać. Piękny program!

Finisz

Mieliśmy pisać o mieście, jego licznych rozkoszach i  zasiedlającym go ludku, o niebezpieczeństwach  czyhających na śmiałych wędrowców, słowem  chcieliśmy się podzielić z lubymi czytelnikami kilkoma refleksjami i spostrzeżeniami, tak typowymi dla turystów, którzy spędzili w jakimś miejscu  parę tygodni i mniemają w zadufaniu swym, że zgłębili wszystkie jego sekrety.

Chyba jednak będziemy się musieli wstrzymać aż do powrotu. Wtedy też podzielimy się z wami naszą skąpą wiedzą na temat tutejszych nauczycieli, polecimy kilka sklepów (ciuchy!) i milong. Teraz bowiem latamy jak kot z pęcherzem i nie mamy czasu się podrapać, że o sporządzaniu uczonych krajoznawczych rozprawek nie wspomnę.

Na razie zwięzłe  sprawozdanie z naszych tangowych peregrynacji. Z wielką przyjemnością spieszę powiadomić, że thriller zatytułowany  „W poszukiwaniu Pabla Rodrigueza i Noelii Hurtado” zakończył się niespodziewanym happy endem. Traciliśmy już nadzieję, pewnej środy jednak, zamiast na milongę z Hectorem i Silviną, wybraliśmy się do Tango Brujo na zajęcia z Torellim i Sametband. Zajęcia jak to zajęcia, zwykła nuevo rutyna, której mamy już nieco dość. Pod koniec zajęć prowadzący poinformowali jednak, że następnego dnia na practice dla zaawansowanych pojawią się… No kto? Tak! Nasi bohaterowie.

Practica okazała się zwykłą lekcją, a właściwie niezwykłą: najlepszą jaką dotychczas mieliśmy. Pablo i Noelia dokładnie objaśnili różnicę między salonem (Villa Urquiza), a milonguero i wprowadzali nas w tajniki obu tych stylów, w których osiągnęli nie lada maestrię (mimo mleka za uszami). Muszę też zaznaczyć – zanim zrobi to Kasia i po raz wtóry będzie musiała iść spać bez kolacji – że Pablo jest śliczny jak z obrazka.

Opróżniwszy wszystkie możliwe konta bankowe, umówiliśmy się z nimi na trzy lekcje prywatne. Pierwszą mamy już za sobą. Godzina chodzenia bez trzaskania żadnych figur,  czyli to, o co nam właśnie – nomen omen – chodziło. Po lekcji byliśmy zmordowani jak nigdy dotąd. Jutro mamy z nimi dwie lekcje z rzędu; jeśli, co bardzo prawdopodobne, nasze wątłe organizmy  tego nie przetrzymają, prosimy kornie ATA o odprawienie za nas żałobnej milongi na Chłodnej.

Wieczorem trafiliśmy na lekcję dla zaawansowanych u Rochas-Paluchas.  Wśród uczniów sami lokalni nauczyciele (do niektórych chodziliśmy na zajęcia!). Czuliśmy się cokolwiek stremowani. Prowadzący mają bowiem w zwyczaju machać skomplikowany układ dwa czy trzy razy (w jakimś ponaddźwiękowym tempie), pytać, czy wszystko jasne (nikt jakoś nie ma śmiałości poprosić, żeby pokazali to jeszcze ze 35 razy i to na zwolnionych obrotach). Dają następnie wszystkim trzy-cztery minuty na ćwiczenie, później zaś wywołują wszystkie pary po kolei na środek i każą im zaprezentować, czego się nauczyły. Tym razem posunęli się jeszcze dalej i pokazawszy jakąś dziką sekwencję, nakazali wymyślić do niej ciekawe zakończenie. Z niejaką dumą spieszę donieść, że wyróżnienie  za oryginalność otrzymała „Varsovia”!  Nasz tryumf okazał się jednak wielce efemeryczny.  Ostatni kwadransik kompletnie odpadliśmy, sekwencje były  tak zakręcone, że nie kumaliśmy już, gdzie tył, a gdzie przód. Żeby uniknąć prezentacji, a więc publicznego blamażu, który rzucałby cień na miasto tak nieudacznych  przedstawicieli,  musieliśmy się chować po kątach. No ale tę sztukę opanowałem do perfekcji i w szkole, i na studiach: jak się okazało nie straciłem wprawy.

Co do samego Paludiego: wiem, że zdania na jego temat są nie tyle podzielone, ile negatywne. Po części też go nie lubię: gwiazda Gerladine wyraźnie przy nim zblakła, za co powinien łupać kamulce w jakiejś zamorskiej kolonii karnej o surowym klimacie i zaostrzonym rygorze. Ale  jest niesłychanie sprawny, szybki i kreatywny. Tego facetowi odmówić nie sposób. No i ma bardzo charakterystyczny styl, właściwie niemożliwy do podrobienia (chociaż jednemu z jego uczniów wychodzi to całkiem nieźle).

Wiem, że przydałaby się w tym miejscu błyskotliwa  puenta, aby autor mógł się wykazać wyrafinowanym dowcipem, a czytelnik rozproszył swoje troski hucznymi salwami śmiechu.

Po dzisiejszych zajęciach czuję się jednak całkowicie wyprany z inteligencji i dowcipu, ostało się  we mnie tyle humoru, co w snopku siana. Buenas noches.

Nowinki

W tangowym światku Buenos Aires zapanowała niesłychana wręcz mania rozciągania się, wyginania, przyciągania pleców do podbródka a stóp do czubka głowy. Cecylia Garcia na swoim entrenamiento corporal wymaga tarzania się, rzutów nóg przez głowę, efektownych upadków i natychmiastowego zrywania się na równe nogi w pozycji wojownika ninja, wygięcia nóg za uszy i innych równie zabawnych dystrakcji. No, ale jak się jest partnerką Dorkasa, to już naprawdę wypada wszystkie takie siupy aplikować osłupiałej publiczności.

W DNI joga ma 4 poziomy zaawansowania i ponieważ to interes rodzinny, prowadzi ją mama Dany. Nawet Mateusza udało mi się nakłonić do wyginania, wyciągania i oddychania (skoro jest takim wielbicielem oddechu…). Ach! Byłabym zapomniała! Z czysto reporterskiego obowiązku dodam, że drugi prowadzący jest zabójczo przystojny! Oczywiście w stwierdzeniu tym nie ma nic osobistego. Gdyby człek uwierzył, że jego boskie kształty są wynikiem długotrwałego pozostawania w postawie „pies z głową w dół”, to nigdy, przenigdy nie opuściłby sali tych wymyślnych i jakże szlachetnych tortur.

Nawet mój klejnocik – Silvana Nuñez (zdawałoby się tradycyjna tanguera) – napadła na mnie od drzwi, kazała się zwinąć w chińską pagodę, tak że kark wylądował między moimi stopami i w tej oto postawie przywrzeć plecami i głową do ściany. Cały świat stanął dęba i wirował mi wesoło przed oczami. Przy tym, oczywiście, wszystko trzeba gruntownie rozluźnić i spokojnie oddychać do żeber.

Co jest u licha! Gdy poskarżyłam się Viky na ból ścięgna, ta zamiast okazać nieco macierzyńskiej troski i zapytać, czy nasmarowałam nóżkę maścią taką lub śmaką, czy zrobić mi okładzik, najpierw przynudzała o konieczności codziennego rozciągania (taka mądra, a sama też się skarżyła na jakiś naciągnięty mięsień!), a potem kazała mi dla rozgrzewki zrobić szpagacik i wywracać na nice zbolałe kończyny. (Tak przynajmniej zrozumiałam, mój dwumiesięczny hiszpański jest wprawdzie perfekcyjny, ale w ograniczonym zakresie. Ostatnio postawiłam na nogi cały personel sklepu spożywczego, wszyscy okazali się niezmiernie pomocni i bardzo uzdolnieni glottodydaktycznie, podsuwali mi wprawdzie winogrona – uvas – zamiast upragnionych jaj – huevos, ale nie do końca była to ich wina). Przy tym poleciła mi rozluźnić plecy i dla lepszego efektu okładała mnie pięściami, co nazywała masażem. Ponieważ jestem dziewczęciem wstydliwym, z mojej piersi raz po raz wydzierał się perlisty śmiech na przemian z głupawym rechotem, aż zaalarmowałam Josego, który ćwiczył z Mateuszem jakieś enrosque lub inne głupstwa. Przybiegł i chciał koniecznie wiedzieć, co się tu po kątach wyrabia. Przyrodzona godność nie pozwoliła mi na słowo skargi.

Matko boska, toż po powrocie w ojczyste pielesze będę musiała do pilatesu dorzucić jeszcze jogę. Żegnaj ukochane latte i ploteczki z psiapsiółami, żegnaj praco naukowo-badawcza przynajmniej do czasu, gdy zdołam owinąć nogi wokół (własnej!) szyi.

Jose i Viky

Jose i Viky

Po tych wszystkich pitu-pitu wreszcie jakiś konkret. Udało nam się zaprosić do Polski naszych ulubionych nauczycieli sprzed roku: Joségo Halfona i Viky Cutillo!

Poznaliśmy ich w szkole Carlosa Copellego. Wypróbowaliśmy wcześniej wielu innych maestros, ale w końcu postanowiliśmy chodzić głównie do nich (opuszczaliśmy nawet zajęcia z Javierem i Andreą Misse, bo terminy się pokrywały. To mówi samo za siebie!). Nie dość bowiem, że pięknie – jak na nasz gust – tańczyli, to jeszcze uczyli ciekawych rzeczy i to w sposób dokładny, logiczny, zwracając uwagę na szczegóły. No i pokazywali wszystkie figurki w taki sposób, że można by co chwila pstrykać zdjęcia, które wypadłyby imponująco, co dla mnie – wzrokowca – było szczególnie ważne. José i Viky łączą dynamikę i swobodę nuevo z „salonową” elegancją. Sami zresztą określają swój styl, ryzykownie, ale chyba trafnie, jako „nuevo tango salón”.

Chcieliśmy ich już zaprosić w zeszłym roku, ale mieli zarezerwowane wszystkie terminy swojego europejskiego tournee. Teraz przyjadą do Polski na samym początku trasy, świeżutcy i wypoczęci.

Jeśli ktoś wybiera się do Buenos w marcu-kwietniu to z pewnością ich zobaczy, będą bowiem dawać po kilka pokazów w „Canningu”, „La Virucie” i „Villa Malcolm” (w tym ostatnim miejscu będą też prowadzić intensywny kurs). A od ósmego do czternastego maja będą już w Polsce. [errata z czerwca 2008: wyrażenie „od ósmego do czternastego maja” należy oczywiście rozumieć: od 16 do 21 września. Rok bez zmian].

Nie chcę zasuwać drętwej mowy i przedstawiać tych dwoje jako wielkich gwiazd młodego pokolenia i genialnych bla, bla, bla. Powiem tylko jedno: ze wszystkich argentyńskich nauczycieli nam osobiście ta para dała – jak dotąd – najwięcej. Nauczyliśmy się bowiem od nich, że wspólny ruch w tangu może dostarczać niezwykłych i naprawdę bardzo przyjemnych wrażeń.

Pozostaje mi zachęcić wszystkich do zaklepania sobie czasu w okolicach 9-11 maja [jak wyżej]. (szczegóły niebawem).

A póki co przedsmak: Jose i Viky w Sunderlandzie

Fiu bździu

Pora uzupełnić jakże trafne uwagi i złote rady dłuższej części Caminito. Ostatnio byłam świadkiem dotychczas nieopisanego i nierozpoznanego dotąd sposobu proszenia do tańca, kiedy to partner ciągnął smukłą jak gazela partnerkę za rękę, ta zaś zapierała się nogami i siedziała murem za stołem, przy solidnym wsparciu przyjaciółek, trzymających ją za ramię, plecy i inne części ciała, o których hadko pisać zbyt dosłownie. Wydawałoby się, że zaraz otworzą się niebiosa i bogowie tanga spopielą zuchwalca lub też jakiś mężny porteño rzuci się na pomoc damie i wsadzi kosę jaskiniowcowi pod żebra, ale gdzie tam, wszyscy uśmiechali się pogodnie, a dama kwicząc jak zarzynane prosię ruszyła na parkiet. No, ale byli to Aoniken i Palacios, a takim bogowie wybaczą wszystko, nawet cyrk przed rozpoczęciem tandy. Zresztą i największa konserwa, i arbiter elegancji skruszeliby, widząc, jak ów tur z gazelą potrafią dokazywać. Figiel gonił figielek, ozdobnik – ozdobnik. Nie rekomendowałabym tak uroczego sposobu nawiązywania kontaktu, ale jest to jasny dowód na to, że cabeceo wszystkich obowiązuje.

Zresztą i w „Practice X”, i „Villi Malcolm” zdarza się beztrosko rzucone „bailamos?”, zamiast subtelnego rytuału spojrzeń i nie oznacza to, że skierował na nas uwagę ktoś, z kim pod żadnym pozorem nie powinnyśmy wychodzić na parkiet. Ale czegóż można oczekiwać od zdziczałej młodzieży nuevo??? Taki nawet jak patrzy, to bez galanterii.

Tak, przyznaję się Wysoki Sądzie, ruszyłam do „La Catedral” (zwabiona pokazem Pabla i Dany), świątyni dla wszystkich wyznawców nuevo. Byłam przeszczęśliwa, że Mateusz okazał się stanowczy i w imię wyższych racji moralnych zabarykadował się przed telewizorem (w konkursie na opuszczone milongi na razie 1:1). Toż bym się nasłuchała na temat kawałków „nondanceable” i popisów, którym muzyka w niewielkim tylko stopniu przeszkadza. „La Catedral” to rudera ze znakomitym nagłośnieniem, której jednak brakuje klimatu – nie dość ruderowata może, nie dość melancholijna i nie dość żywa, choć podejrzewam, ze kanapa, na której chwilkę przysiadłam, pełna była życia, które wesoło buzowało śród zapadniętych sprężyn.

Muszę się też uderzyć w piersi: to było silniejsze ode mnie! Poszłam do Geraldine Rojas na zajęcia i co gorsza mam zamiar ów grzech powtórzyć (Mateusz był wielce rad z lekcji: odkąd Ezequiel zaprosił go na zajęcia dla zaawansowanych wynosi pod niebiosa jego talent pedagogiczny). Popatrzę sobie chociaż, jak tańczy, tyle mojego. Skoro już człowiek zapadł na ciężką infekcję tangową, to może się jej stylem zarażę? Dałby Bóg! Z nasłuchu honkongskiego wiem, że dziś wraca z wywczasów Javier Rodriguez, w prawdziwość informacji nie wątpię, ale ta łyżka miodu zaprawiona jest beczką dziegciu: dlaczego u diabła tak późno i czy w ogóle zamierza uczyć? Doprawdy, cóż za afront, co on sobie wyobraża?

Co do uczenia – nie wiem, jak Pola z Jankiem zamierzają to urządzić, ale Helence trzeba chyba zaaplikować dodatkowe sesje treningowe: konkurencja nie śpi, berbeć pewnie już czuje jej oddech na pleckach. Tak, kilkumiesięczna latorośl Rojasów-Paludich, tańczy między rodzicami z takim poświęceniem, że niemal nie przypłaciła tego skręceniem karku (przy żywszym obrocie rodziców wywinęła orła) – to się nazywa determinacja! Tak trzymać (zwłaszcza oseska)! Polska reprezentacja na start! Helenko, nie daj sobie w kaszkę dmuchać!

Konkurs

W rodzimym piekiełku, czyli na szacownym hyde parku, trwa ożywiona dyskusja na temat utworu „Araca La Cana” (J. ma oczywiście świętą rację: to właśnie ten utwór, skądinąd jeden z naszych ulubionych). Otóż Caminito w nagłym przypływie hojności postanowiło ufundować paczuszkę mate osobie, która jako pierwsza prześle na nasz adres (caminito@o2.pl) odpowiedź na następujące pytanie: co oznacza tytułowe „Araca la cana”?

Na prawidłowe odpowiedzi czekamy do 15 lutego 2008, godz 23:59 czasu argentyńskiego. Łakomczuchom przysługuje prawo wymiany mate na paczuszkę alfajorek.

Najwięcej witaminy…

W „Porteño y Bailarin” śpiewał Alberto Podestà. Słuchaliśmy go już w zeszłym roku, tym razem śpiewał jeszcze lepiej, choć ma już ósmy krzyżyk na karku.  Ostatni z wielkich śpiewaków tanga, ostatni Mohikanin.

Kiedy rozbrzmiało  „Pedacito del cielo”…

Los años de la infancia pasaron, pasaron.

La reja está dormida de tanto silencio.

…wszyscy staruszkowie na sali mięli łzy w oczach. (Ja również)

W zeszłym roku milonga ta podobała nam się średnio, ale – nie wiedzieć czemu – stale do niej trafialiśmy (a sąsiednie „El Beso”, które w tym roku jest naszym number one, odwiedziliśmy tylko raz!). Ale teraz było tam sporo świetnych tancerzy i wyhulaliśmy się za wszystkie czasy. Kasia przeczytała naszego bloga, odrobiła lekcję, więc nawet „Pibe Sarandi” się w końcu doczekał i nie zmarnował wieczoru. W przerwie między utworami wyraził uznanie dla Polek, które, jego zdaniem, mają prawdziwy dryg do tańca. Niby zwykły okolicznościowy komplement (wszyscy się tu raczą bez przerwy takimi słodkościami – trzeba czymś zapełnić te pierwsze rozruchowe pół minuty każdego utworu – ale sumiennie przytaczam ku pokrzepieniu serc i podbiciu narodowego bębenka.


Milongowy survival

Osoby wyruszające po raz pierwszy do Buenos Aires obawiają się przeważnie tutejszych milong: czy poprosi mnie jakiś sensowny potomek gauczów? Czy gibka criolla da mi się wyrwać na parkiet? Obawy te chcielibyśmy na wstępie rozproszyć: każdy tu swoje wytańczy, a mroczne legendy można włożyć między bajki. Warto jednak pamiętać o kilku zasadach, aby uniknąć gorzkiego rozczarowania. (Zaznaczam, że poniższe wskazówki wynikają z naszego osobistego doświadczenia i poczynionych przez nas obserwacji. Nie byliśmy na wszystkich tutejszych milongach i z pewnością nie rościmy sobie pretensji do wyczerpania tematu. Dobrze więc podpytać przez wyjazdem inne osoby, które były w Buenos).

Porady unisex.

1. Rezerwujmy telefonicznie miejsce na milondze, prosząc, aby było one „cerca de la pista”. Jeśli zostaniemy upchnięci gdzieś w drugim czy trzecim rzędzie stolików, niewykluczone, że przesiedzimy cały wieczór. Dotyczy to zwłaszcza małych milong typu „El Beso” czy „Maipu 444”, ale także „Villa Malcolm” (aczkolwiek nie wiem, czy tam można rezerwować). W „La Virucie” ulokowanie nie ma specjalnego znaczenia, a w „Practice X” – żadnego – tu zresztą nie ma drugiego rzędu, a każdy siada, gdzie popadnie.

2. Na bardziej tradycyjnych milongach nie należy zmieniać obuwia przy stolikach. Zróbmy to w taksówce lub przy wejściu.

3. Jeśli idziemy na milongę z partnerem/partnerką, lepiej poprosić, by posadzono nas osobno (ale najlepiej w miarę blisko siebie). Siedzenie przy jednym stoliku niechybnie sprawi, że wszyscy wezmą nas za czułą parkę, której broń boże nie należy przeszkadzać. Wbrew niektórym opiniom nie ma natomiast potrzeby chodzenia na osobne milongi. Przeciwnie. Zatańczmy ze sobą kilka tand (z przerwami). W ten sposób zademonstrujemy swoje umiejętności i ośmielimy innych partnerów.

4. Zapamiętujmy gęby osób, z którymi już tańczyliśmy (czy choćby ćwiczyliśmy na lekcjach). Jeśli nie jesteśmy tancerzem bardzo zaawansowanym, będzie to nasz podstawowy target.

5. Starajmy się wyglądać na bardzo pewnych siebie. Mina: „nikt ze mną nie tańczy, zaraz popełnię samobójstwo” jest przeciwskuteczna.

6. Pamiętajmy, że tutaj na milongach wszyscy wszystko widzą i zapamiętują. Ale nie dajmy się zwariować! W końcu to zwykłe potańcówki.

Dla facetów:

1. Dobierajmy milongi do naszego stopnia zaawansowania. Jeśli tańczymy od niedawna, lepiej wybrać dużą milongę (np. „Canning” czy „Niño Bien”) lub taką, na której średni poziom tańca zbliżony jest do naszego (np. „El Beso” w soboty).

2. Starajmy się nie odstawać zbytnio ubiorem i wyglądem od innych hulaków, słowem nie nalepiajmy sobie na czole wizytówki: „jestem turystą i nie wiem, co jest grane”. Szybko zorientujemy się, że ludzie inaczej stroją się do „Sunderlandu”, a inaczej na „Practikę X”.

3. W czasie tańca obserwujmy nie tylko to, co dzieje się na parkiecie. Jeśli jakaś siedząca przy stoliku dziewczyna przypatruje się nam z uśmiechem, znaczy to, że ma ochotę z nami zatańczyć. Zapamiętajmy gdzie siedzi i gdy tylko rozpocznie się nowa tanda (zakładając, że muzyka nam odpowiada), odszukajmy dziewczę (wzrokiem).

4. Jeśli już musimy wpadać na inne pary, róbmy to z hukiem (np. zamaszystą volcadą czy podniebnym ganchem partnerki) w „Practice X”, „Villa Malcolm” czy „La Virucie”. Na milongach bardziej tradycyjnych jest to naprawdę źle widziane. Jeśli nie opanowaliśmy sztuki tangonawigacji, nie tańczmy po torze zewnętrznym, ale jak najbliżej środka. Gdy tańczymy po torze zewnętrznym, uważajmy zwłaszcza na parę, która tańczy przed nami… i na stoliki! Jeśli przewrócona przez nas szklanka piwa zmoczy spodnie jakiegoś Flaco Dany’ego – będziemy mieć przechlapane (on też, ale to chyba marna pociecha).

5. Cabeceo to podstawa. Desant – ostateczność. Chyba że kogoś znamy (np. z lekcji).

Argentynka, która siedzi w zasięgu wzroku, nie odwzajemnia naszych spojrzeń, chociaż wpatrujemy się w nią od godziny jak sroka w gnat? To znaczy, że nie chce z nami tańczyć. Nie i kropka. Pod tym względem tutejsze milongi zdecydowanie różnią się od naszych. Argentynki mają do perfekcji opanowaną sztukę omijania wzroku niechcianych partnerów (sztukę niemal równie ważną jak przyciąganie spojrzeń wymarzonych tancerzy). Desant można jednak spokojnie stosować na dużych milongach jeśli intuicja i pewność siebie podpowiada nam, że dziewczyna nie odmówi. Istnieje też sposób pośredni, stosowany jednak raczej przez słabszych tancerzy. Polega on na krążeniu między stolikami z wielce nonszalancką miną i wyłapywania przyzwalających spojrzeń.

6. Jesteśmy na dużej milondze, niestety, w zasięgu naszego wzroku nie ma potencjalnych partnerek? Spróbujmy się przesiąść. Ekskursja w stronę baru to doskonały pomysł.

7. Dziewczyny z naprzeciwka nie chcą z nami tańczyć? Odwróćmy głowę, być może w drugim czy trzecim rzędzie stolików siedzi dziewczyna – tanecznie – atrakcyjna, ale tak fatalnie ulokowana, że nikt jej nie prosi. Chętnie z nami zatańczy no i zaskarbimy sobie jej dozgonną wdzięczność.

Dla dziewczyn:

1. Ktoś nas prosi wzrokiem? Chcemy z tym kimś zatańczyć? Kiwnijmy przyzwalająco głową, uśmiechnijmy się i poczekajmy – cały czas zachowując kontakt wzrokowy – aż podejdzie do naszego stolika i stanie dokładnie przed nami. Być może prosił jednak sąsiadkę. Jeśli wstaniemy zanim się upewnimy, że chodziło o nas, najemy się wstydu.

2. Poświęćmy trochę czasu na obserwację tańczących. Zobaczmy, z kim chcemy, a z kim nie chcemy śmigać po parkiecie. W tańcu z łamagą zaprezentujemy się nieciekawie, co zrazi innych o wiele lepszych tancerzy. A naszym nowiutkim Comme Il Faut z satyny grozić będzie śmiertelne niebezpieczeństwo! Nie bierzcie jednak przykładu z piękniejszej (i niższej) połowy Caminito. Kasia początkowo wzbraniała się przed przyjęciem tak wyniośle elitarnej postawy. Na drugiej z kolei milondze została boleśnie zadeptana przez jakiegoś zażywnego staruszka. Od tego czasu zrobiła się ostrożna aż do przesady. Mam dzień w dzień sporo radości tłumacząc jej dajmy to, że facet, którego właśnie tak gładko spławiła to Pibe Sarandi, i słysząc w odpowiedzi: „obserwowałam jak tańczy, wydawało mi się, że kiepsko sobie radzi”. Tata Osky’ego (którego jeszcze wtedy nie znała) żalił się, że wpatrywał się w nią przez pół milongi, a ona starannie omijała jego wzrok… Morał z tego taki, że przed pójściem na milongę lepiej przyjrzeć się dokładnie zdjęciom milongueros z kilku numerów „Tangauty”.

3. Siedzimy przy tym głupim stoliku kolejną tandę i nikt nas nie prosi? A może tak zająć inną pozycję strategiczną? Na przykład stanąć na chwilę przy barze? Wierzcie nam, to działa!

4. Jeśli podoba nam się jakiś tancerz na parkiecie, nawiążmy z nim kontakt wzrokowy i prześlijmy mu uśmiech pełen niemego uwielbienia. Facet uzna, że dziewczyna zna się widocznie na rzeczy; jest wielce prawdopodobne, że poprosi nas do kolejnej tandy.

5. Jeśli Argentyńczyk w wieku średnim (lub ponadśrednim) podchodzi do naszego stolika i pyta: „bailamos?”, znaczy to, że kompletnie nie umie tańczyć. Złóżmy wówczas palce w gest wiktorii, przysuńmy te dwa sterczące palce ku swoim gałkom ocznym, a następnie w stronę owego nieszczęśnika. Oznacza to, jak łatwo się domyślić: „proś wzrokiem, frajerze”. I jest najstosowniejszym sposobem odmowy. Inni to zobaczą i zrozumieją, że mają do czynienia z niebyle kim, ale osobą wymagającą i znającą się na tutejszych „codigos”. Jeśli jesteście zdesperowane, możecie oczywiście przyjąć zaproszenie. Na własną odpowiedzialność: Caminito umywa ręce.

6. Na tutejszych milongach jest o wiele więcej dziewczyn niż facetów? To prawda. Ale od pierwszej w nocy zaczyna się to radykalnie zmieniać. Tak więc nie ma się dokąd spieszyć: spokojnie się prześpijcie i poświęćcie tyle czasu, ile trzeba, aby zrobić się na bóstwo.

7. Jesteśmy dość początkującą tancerką? Nie szkodzi. Tańczmy spokojnie, dajmy się prowadzić i starajmy się ładnie wyglądać w tańcu. Tak: może jedną z ważniejszych rzeczy jest sposób, w jaki obejmujemy partnera. Jeśli mamy w zwyczaju odsuwać się od tancerzy z miną „boże co za koszmar” lub „nie wiem, czy podołam, ratunku!” nie dziwmy się, że nikt nas nie prosi. Pod tym względem słabo tańczącym facetom jest o wiele trudniej: udawany taneczny orgazm na nic im się nie przyda!

8. Nikt (dobrze tańczący) nie poprosił nas przez cały wieczór, chociaż stosowałyśmy się skrupulatnie do wszystkich zaleceń Caminito? Cóż, tak też bywa. Nie znaczy to jednak, że mamy dwie lewe nogi i jesteśmy szpetne jak noc. Nie popadajmy w depresję. Nie obiecujmy sobie, że już nigdy nie przyjdziemy na tę beznadziejną milongę. Wiem, że jest to trudne, ale cieszmy się po prostu widokiem tańczących i sączonym drinkiem. Takie wieczory zdarzają się każdej przyjezdnej. Jest bardzo prawdopodobne, że następnym razem w tym samym miejscu nie przesiedzimy ani chwili. To jedna z niezgłębionych tajemnic Buenos Aires.


Archiwum