Pora uzupełnić jakże trafne uwagi i złote rady dłuższej części Caminito. Ostatnio byłam świadkiem dotychczas nieopisanego i nierozpoznanego dotąd sposobu proszenia do tańca, kiedy to partner ciągnął smukłą jak gazela partnerkę za rękę, ta zaś zapierała się nogami i siedziała murem za stołem, przy solidnym wsparciu przyjaciółek, trzymających ją za ramię, plecy i inne części ciała, o których hadko pisać zbyt dosłownie. Wydawałoby się, że zaraz otworzą się niebiosa i bogowie tanga spopielą zuchwalca lub też jakiś mężny porteño rzuci się na pomoc damie i wsadzi kosę jaskiniowcowi pod żebra, ale gdzie tam, wszyscy uśmiechali się pogodnie, a dama kwicząc jak zarzynane prosię ruszyła na parkiet. No, ale byli to Aoniken i Palacios, a takim bogowie wybaczą wszystko, nawet cyrk przed rozpoczęciem tandy. Zresztą i największa konserwa, i arbiter elegancji skruszeliby, widząc, jak ów tur z gazelą potrafią dokazywać. Figiel gonił figielek, ozdobnik – ozdobnik. Nie rekomendowałabym tak uroczego sposobu nawiązywania kontaktu, ale jest to jasny dowód na to, że cabeceo wszystkich obowiązuje.
Zresztą i w „Practice X”, i „Villi Malcolm” zdarza się beztrosko rzucone „bailamos?”, zamiast subtelnego rytuału spojrzeń i nie oznacza to, że skierował na nas uwagę ktoś, z kim pod żadnym pozorem nie powinnyśmy wychodzić na parkiet. Ale czegóż można oczekiwać od zdziczałej młodzieży nuevo??? Taki nawet jak patrzy, to bez galanterii.
Tak, przyznaję się Wysoki Sądzie, ruszyłam do „La Catedral” (zwabiona pokazem Pabla i Dany), świątyni dla wszystkich wyznawców nuevo. Byłam przeszczęśliwa, że Mateusz okazał się stanowczy i w imię wyższych racji moralnych zabarykadował się przed telewizorem (w konkursie na opuszczone milongi na razie 1:1). Toż bym się nasłuchała na temat kawałków „nondanceable” i popisów, którym muzyka w niewielkim tylko stopniu przeszkadza. „La Catedral” to rudera ze znakomitym nagłośnieniem, której jednak brakuje klimatu – nie dość ruderowata może, nie dość melancholijna i nie dość żywa, choć podejrzewam, ze kanapa, na której chwilkę przysiadłam, pełna była życia, które wesoło buzowało śród zapadniętych sprężyn.
Muszę się też uderzyć w piersi: to było silniejsze ode mnie! Poszłam do Geraldine Rojas na zajęcia i co gorsza mam zamiar ów grzech powtórzyć (Mateusz był wielce rad z lekcji: odkąd Ezequiel zaprosił go na zajęcia dla zaawansowanych wynosi pod niebiosa jego talent pedagogiczny). Popatrzę sobie chociaż, jak tańczy, tyle mojego. Skoro już człowiek zapadł na ciężką infekcję tangową, to może się jej stylem zarażę? Dałby Bóg! Z nasłuchu honkongskiego wiem, że dziś wraca z wywczasów Javier Rodriguez, w prawdziwość informacji nie wątpię, ale ta łyżka miodu zaprawiona jest beczką dziegciu: dlaczego u diabła tak późno i czy w ogóle zamierza uczyć? Doprawdy, cóż za afront, co on sobie wyobraża?
Co do uczenia – nie wiem, jak Pola z Jankiem zamierzają to urządzić, ale Helence trzeba chyba zaaplikować dodatkowe sesje treningowe: konkurencja nie śpi, berbeć pewnie już czuje jej oddech na pleckach. Tak, kilkumiesięczna latorośl Rojasów-Paludich, tańczy między rodzicami z takim poświęceniem, że niemal nie przypłaciła tego skręceniem karku (przy żywszym obrocie rodziców wywinęła orła) – to się nazywa determinacja! Tak trzymać (zwłaszcza oseska)! Polska reprezentacja na start! Helenko, nie daj sobie w kaszkę dmuchać!
0 Odpowiedzi to “Fiu bździu”