Każdy, kto po raz pierwszy mknie taksówką z lotniska Ezeiza do centrum, musi czuć trwogę, przerażenie i bojaźń (niepotrzebne skreślić). Jego oczom ukazuje się bowiem widok jak z koszmaru sennego czy rojeń albańskiego urbanisty. Gdy jednak zjedziemy już z autopisty, widok zmieni się całkowicie, rozpraszając nasze samobójcze zapędy. Ujrzymy szerokie aleje ocienione palmami, sykomorami, jacarandami cyprysami, palisandrami czy innymi palo borracho, zaczniemy wyciągać szyję, by podziwiać niesamowite kamienice-pałacyki utrzymane w stylu haussmannowskim skrzyżowanym z neobarokową czy wręcz neogotycką fantazją à la „Gotham City” (np. słynny Palacio Barolo zainspirowany Boską Komedią), sąsiadujące z surowszymi, eleganckimi budowlami w stylu kolonialnym i szklanymi wieżowcami.
Gdzieniegdzie (zwłaszcza na węższych uliczkach) Paryż i Nowy Jork zostają przełamane prowincjonalnymi czy wręcz trzecioświatowymi widokami: parkingami/złomowiskami, nad którymi smętnie zwisają dziwne siatki, sypiącymi się ruderami, odrażającymi żelbetowymi konstrukcjami, zaśmieconymi, nierównymi chodnikami.
Jeśli zamieszkamy na wysokim piętrze (co często jest dobrym rozwiązaniem ze względu na niebywały jazgot dochodzący z ulic) to patrząc przez okno, będziemy przecierać oczy ze zdumienia: gdzie się podziały te ładne kamieniczki? Jak okiem sięgnąć gmaszyska-potworki, warszawska Chomiczówka ciągnąca się aż po horyzont! Brrrr.
Z wysokości Buenos Aires wydaje się najszpetniejszym miastem świata. Na szczęście z poziomu ulicy miasto przedstawia się o wiele korzystniej. Jego brzydota gdzieś się ulatnia. W Warszawie niemal zawsze znajdzie się w zasięgu wzroku jakieś ohydztwo (a przeważnie kilka) psujące cały widok. Tutaj – choć tych potworków jest zapewne więcej – tak bardzo nie przeszkadzają. To, co ładne, przyciąga wzrok i zgrabnie przesłania szpetotę.
Zapewne najbardziej charakterystyczną cechą Buenos Aires jest zespolenie urbanistycznego ładu (geometrycznie uporządkowana siatka ulic w nowojorskim duchu) z architektonicznym chaosem. Jeśli pominąć kilka dzielnic o wyraźnie sprecyzowanym charakterze (La Boca, Puerto Madero, po części San Telmo…) miasto jest homogeniczne w swoim nieładzie. Typowa quadra ulicy wygląda następująco: ładna kamieniczka, barak, gmaszysko w stylu lat siedemdziesiątych, pałacyk, parking, ładna kamieniczka, barak itd. Można przejść parę ładnych kilometrów stale napotykając ten sam bezładny porządek. Tę paradoksalną, zróżnicowaną wewnętrznie monotonię zdobią co chwila polityczne graffiti czy muralia o tangowej tematyce.
W przewodnikach często pojawiają się wzmianki o bogatym centrum otoczonym dzielnicami nędzy. My takiego wrażenia nie odnieśliśmy. Oprócz kilku luksusowych enklaw (i być może paru biednych barrios) nędza i bogactwo cały czas się tu ze sobą mieszają. Jeśli ujrzymy przepyszny pałacyk w stylu Belle Époque to prawdopodobnie dojrzymy też obok niego jakiś bezszybny skłot, walącą się ruderę lub złomowisko. Ma to swój urok, choć dla osób wybrednych, delikatnych i pragnących się pławić w zbytku przedstawia zapewne znaczną niedogodność. Nam ten akurat snobizm jest na szczęście obcy.
Jeśli łagodne niebo jońskie przyczyniło się do wdzięku Homerowych poematów, architektoniczny chaos Buenos Aires znajduje odzwierciedlenie w mentalności typowego Porteño. Dość powiedzieć, że niemal wszyscy tubylcy żywiący jakiekolwiek poglądy polityczne (od skrajnie lewicowych po skrajnie prawicowe, od ultrareakcyjnych do radykalnie antyklerykalnych) są peronistami. Wszyscy taksówkarze (jak wszędzie na świecie typowi wyraziciele vox populi), z którymi miałem przyjemność szlifować swój kaleki kastylijski, przedstawiali mi identyczną wizję najnowszej historii kraju i polityki wewnętrznej. Zaczynali dość sympatycznie, uderzając w nutę anarchistyczną: „w Argentynie wybuchł kryzys z powodu polityków, którzy rozkradli, co się tylko dało. Mało brakowało, a doszłoby do rewolucji. Ludzie chcieli ich wszystkich powiesić”. Następnie zaś całkowicie zmieniali rejestr, trącając strunę nacjonalistyczną: „teraz sytuacja się powoli stabilizuje. Niebawem Argentyna zajmie należne jej miejsce, stając się najpotężniejszym państwem świata”. Trudno doprawdy o bardziej egzotyczny eklektyzm.
Co do stabilizacji to mogę jedynie stwierdzić, że ceny podstawowych produktów faktycznie wzrosły w ciągu roku o jakieś 10%. Na ulicach jest zaś chyba mniej cartoneros (nędzarzy rozgrzebujących śmieci w poszukiwaniu produktów nadających się do spieniężenia). Ale to tylko subiektywne odczucie, oficjalnych danych nie znam.
Produktem ubocznym dramatycznej działalności cartoneros są nie tylko nieprawdopodobnie zaśmiecone ulice (sami Argentyńczycy – nawet dobrze sytuowani – mają chyba zresztą niezobowiązujący stosunek do czystości otoczenia, co mogliśmy zaobserwować już na pokładzie samolotu, a następnie na lotnisku), ale również plaga karaluchów. Rok temu mieszkaliśmy w eleganckiej kamienicy, niestety na pierwszym piętrze. W naszej kuchni te wścibskie szare stworzonka czuły się nad wyraz swobodnie. Po ulicach spacerowały zaś w biały dzień, drwiąc sobie z obecności przechodniów. Ba, tańcząc w La Calesicie (milondze na świeżym powietrzu), zdeptałem kilka małych paskudników.
Pal sześć karaluchy! Zgoda, są to istoty cokolwiek niewydarzone estetycznie, ale w sumie niegroźne (jeśli pominąć to, że przenoszą kilka urokliwych choróbstw oraz silnie alergizujące właściwości ich odchodów). Tym razem mieszkaliśmy na ósmym piętrze, więc dopadłem i ubiłem tylko jednego bydlaka. Zresztą w Buenos Aires karaczany wyglądają mniej paskudnie niż, dajmy na to, w Osiedlu za Żelazną Bramą. Są to przedstawiciele gatunku blattella germanica, o wiele bardziej ponętnego od naszych czarnych blatta orientalis. No i język hiszpański (przepraszam: kastylijski) ma dla nich taką nazwę, że trudno ich nie lubić: „la cucaracha”.

O wiele gorsze są komary. Od dziecka spędzam każde wakacje nad kanałem Augustowskim, więc zdawało mi się, że do drani przywykłem. Gdzież tam! Argentyńskie moskity są o wiele inteligentniejsze od naszych komarów. Ho, ho! Wystarczy spojrzeć, choćby kątem oka na takiego krwiopijcę, a ten odlatuje gdzieś w kąt, przestaje bzykać i szykuje się, zaczajony, do nowych krwiożerczych niegodziwości. Jeden taki bydlak nie dał mi spać przez noc całą („biedactwo się ciągle wiercić musiało” – jak pisał Heine), choć – mimo upału – zawinąłem się po uszy w kołdrę. Ubić się nie dał. Na domiar złego wybraliśmy się na wycieczkę stateczkiem po Tigre właśnie wtedy, gdy komarów był największy wysyp. Pożarły nas niemiłosiernie. Tubylcy, popijając yerba mate, znosili ataki wrednych insektów ze stoicką rezygnacją. My nie. Wieczorem dowiedziałem się z telewizji, że w krajach ościennych wprowadzono coś w rodzaju stanu wyjątkowego i akcję szczepień z powodu szalejącej malarii. Do dziś co rano badam temperaturę, tropiąc objawy zimnicy.
Gwoli kronikarskiej sumienności muszę donieść, że w tym roku komarów nie było (może ich wysyp przypada na marzec?). A właściwie były, ale tylko trzy. Insekty te długimi godzinami czaiły się na suficie naszej łazienki. Ze stuporu wyrywał je tylko widok (zapach?) naszych apetycznych ciał biorących prysznic. Kohabitacja układała nam się całkiem nieźle.
Bardziej we znaki dawały nam się tym razem mrówki. Na swoich małych nóżkach zbiegały się do nas chyba z całego miasta, zwabione okruszkami z lubością pożeranych przeze mnie turrónów.
Jeśli już jesteśmy przy zagrożeniach, warto wspomnieć kwestię (nie)bezpieczeństwa w Capital Federal. W czasie pierwszego pobytu w Buenos z milong często wracaliśmy na piechotę, niekiedy przez pół miasta. W dzielnicach La Boca i San Telmo zwiedzaliśmy różne zakazane podwórka. Często nosiliśmy ze sobą kamerę. Nie okradziono nas, niemal na pewno nie zabito, nikt nas nigdy nie zaczepił w niecnych intencjach (jeśli pominąć oferty matrymonialne lub paramatrymonialne składane Kasi, gdy spacerowała sama). Po powrocie rozmawiałem jednak z Oskym, który złapał się za głowę, słysząc o naszych nocnych, beztroskich peregrynacjach. Jego zdaniem łażenie po La Boce z dala od turystycznych szlaków, jak również wędrowanie nocą w okolicach Niño Bien to pewna śmierć w okropnych męczarniach. Owszem, w okolicy Niño Bien natykaliśmy się na parki uprawiające nierząd w bramach, uznaliśmy to jednak za nikomu nie szkodzący, a nawet sympatyczny obyczaj, dodający miastu powabu i kolorytu.
W tym roku nie spotkała nas żadna nieprzyjemność. Kasi L. ktoś próbował jednak wyrwać aparat fotograficzny w biały dzień, na środku ulicy w ścisłym centrum. Co podaję, ku przestrodze.
Już wkrótce: „Buenos Aires i tango”, „Milongi”, „Nauczyciele”. Cierpliwości!
0 Odpowiedzi to “Podróż do wnętrza B.A.”