Archiwum dla Maj 2008

Rocznica

W maju obchodzimy z Kasią rocznicę i nie chodzi o czterdziestolecie Maja ’68 – choć oczywiście wsławiliśmy się na tamtejszych barykadach – ale o początek naszych zabaw z tangiem. Pięć lat temu pojawiliśmy się po raz pierwszy w Offie na lekcji dla początkujących, którą prowadzili „pani Agnieszka” i „pan Tomek”, czyli Agnieszka Herbich i Tomasz Potocki. Po półgodzinnej lekcji zostaliśmy na milondze i, pamiętam do dziś, wykazaliśmy się wrodzonym wdziękiem i nielada talentem, bezskutecznie usiłując ominąć kosz na śmieci złośliwie stojący w rogu sali. Słowem, złapaliśmy bakcyla. Po miesiącu pęcznieliśmy z dumy, gdy udało nam się zatańczyć cały kawałek, wpadając na ludzi tylko ze trzy razy. Po dwóch miesiącach, pokrzepieni tym nieustannym pasmem sukcesów, ruszyliśmy na pierwszy warsztat z Argentyńczykiem (Miguelem Pla). Po trzech miesiącach nastąpił głęboki kryzys, albowiem muzyka, którą dotychczas po prostu lekceważyliśmy, zaczęła nam przeszkadzać. Następnie życiowe perypetie zmusiły nas do kilkumiesięcznej przerwy w tangu, po czym trafiliśmy do Pauliny i Janka, uczących w OKU, czyli niemal pod naszym domem. Po jakimś czasie muzyka zaczęła pomagać (Kasia straciła sporo zdrowia, rozrysowując mi jakieś tam takty na ósemki i szesnastki i powtarzając niezmordowanie pam pam pam pam, by zaspokoić moją przemożną potrzebę intelektualnego ogarnięcia tej kwestii!). Mniej więcej po roku, nowe epokowe odkrycie: pani S. Miller dowiodła nam, że jednak można tańczyć w bliskim trzymaniu. Minęły kolejne lata, wyjechaliśmy do Buenos, podbechtani przez Osky’ego przeszliśmy na ciemną stronę mocy – zaczęliśmy uczyć – ruszyliśmy do Buenos po raz wtóry…

Ale dość tych emeryckich wspominków.

O blaskach tanga nie ma co pisać: kto tańczy, ten wie, a kto nie tańczy, ten i tak nie zrozumie. Chciałbym natomiast rzec kilka słów o cieniach. Chodziło to za mną od pewnego czasu, rocznica jest dobrą okazją.

Nie wiem, czy dawniej było lepiej czy gorzej (kiedyś trzymaliśmy się bardziej z boku, teraz zaś, siłą rzeczy, więcej do nas dociera). Wiem natomiast jedno: obecnie atmosfera jest, delikatnie ujmując, nienajlepsza.

Tango – przynajmniej dla nas – to przede wszystkim zabawa (w szerokim słowa znaczeniu): czerpanie przyjemności z muzyki i tańca, sprawianie przyjemności partnerce/partnerowi, nawiązywanie znajomości, rozmawianie na milongach z ludźmi, picie, żartowanie, spędzanie czasu w miły i pogodny sposób. Do tego dochodzi pomaganie „młodszym” (co powinno być przyjemne i pożyteczne dla obu stron). No i wreszcie odrobinka życzliwości dla tych wszystkich, którzy dzielą z nami wspólne zamiłowanie.

Tylko tyle i aż tyle. Niestety, to tylko teoria i zbożne życzenia.

Mam wrażenie, że dla wielu osób tango stało się czymś śmiertelnie poważnym. To cudowne, jeśli taniec przeradza się w życiową pasję, ale gdy staje się źródłem wiecznych frustracji, generuje przemożną niechęć wobec lepiej tańczących i głęboką pogardę do tańczących gorzej, wtedy zaczynają się schody. Złośliwość, zjadliwość i głupota są zaraźliwe.

Kiedy słyszę dwie osoby „obrabiające” jakąś tancerkę słowami: „wygląda jak zużyta dziwka” lub „porusza się jak stara krowa” (to, niestety, autentyki!), najpierw popadam w osłupienie, a następnie zaczynam rozważać przerzucenie się na modelarstwo.

Kiedy widzę, jak siedzący „milongueros” patrzą na tańczące pary z miną, jakby ujrzeli psie łajno na samym środku szkarłatnego dywanu w pałacu Buckingham, zaczynam się gorączkowo rozglądać za wyjściem.

Kiedy dziewczyna tańcząca od kilku miesięcy (skądinąd wymiatająca tak, jak niegdyś „dwulatki”) zwierza mi się, że jakiś tangowy guru ochrzanił ją, że się nie rozwija, zmieszał ją z błotem i oznajmił, że nie nadaje się do tego sportu, mam wrażenie, że zaczyna nam dogrzewać i jest mi wstyd.

Kiedy widzę, że niektórzy uczą się już od roku i nie byli dotąd jeszcze na milondze (wpierw „muszą osiągnąć odpowiedni poziom, bo co inni powiedzą”), odnoszę wrażenie, że wszystko stoi na głowie.

Ba, tracę wiarę w ludzkości jutrzenkę świetlistą i pogrążam się w otchłaniach najciemniejszej mizantropii, gdy zauważam, że w czasie pokazów par polskich czy nawet zagranicznych (o niedostatecznie wyrobionych nazwiskach), tancerze od średniozaawansowanych wzwyż czują się zobowiązani siedzieć z nosem na kwintę i miną, jakby pożarli coś nieświeżego… Klaszczą, rzecz jasna, jedynie początkujący i uczniowie tych par, którzy, tym samym, wykazują się brakiem wyrobienia towarzyskiego. Przyjaciele tańczących par nie popełniają już takiego błędu i manifestują zniechęcenie na wyprzódki, aby udowodnić, że są wytrawnymi i w świecie bywałymi koneserami. Im tam nie zaimponuje byle co, chłopaki (i dziewczyny) znają się przecież na tangu.

Nie mogę też pojąć, czemu niektórzy zaawansowani stażem tancerze uważają zatańczenie (choćby nawet jednej tandy na całą milongę) z kimś mniej wyrobionym za dyshonor i skazę na swojej reputacji. Ciężko naśladować tych drani Argentyńczyków w tym, jak tańczą, dlatego też małpujemy Buenos jedynie w tym, co najgorsze: nie wymiatam jak Javier czy Rojas, ale im wyżej będę zadzierać nosa, tym bardziej się zbliżę do nich statusem (oczywiście w naszym grajdołku).

Denerwują mnie też antagonizmy między „tango-szychami”: obmawianie się nawzajem za plecami, by następnie, w sytuacjach bardziej oficjalnych, ćwiczyć szczere uśmiechy i prawić sobie dusery. Dajmy sobie z tym spokój! To właśnie nauczyciele, organizatorzy milong, członkowie ATA, zaawansowani tancerze itd. powinni się czuć najbardziej zobligowani do tworzenia dobrej atmosfery w środowisku. Możemy w tej lub innej osobie widzieć takie lub inne przywary czy braki, jeśli sprawa jest naprawdę poważna, rozmawiajmy o tym, choćby nawet publicznie, spierajmy się otwarcie i dyskutujmy zażarcie, ale pamiętajmy też, że każdy robi coś fajnego dla tanga. Starajmy się raczej mitygować krytykanckie zapędy ludzi niż je podsycać. Bo w końcu na parkiecie zostaniemy tylko my, a jest to wizja, delikatnie mówiąc, koszmarna.

Czemu to wszystko piszę? Otóż, po pierwsze, widzę, że w tym mieście tango, które kocham, zaczyna gnić. Po wtóre, wierzę głęboko, że tańczący tango są naprawdę w porządku. Wzięci osobno to sympatyczni, życzliwi, pomocni ludzie. Odbija nam dopiero w grupie. Dlatego też, jak sądzę, łatwo coś zmienić. Nie potrzeba do tego żadnego wysiłku, ciężkiej pracy nad sobą i tym podobnych dyrdymałek; nie powiem, że wystarczy odrobina dobrej woli, bo brzmi to ciotkowato, ale może zwykła racjonalna kalkulacja? Gdy obmawiamy, gdy patrzymy na ludzi z ukosa, gdy kogoś obsmarowujemy, możemy być pewni, że wróci to do nas rykoszetem. Dajemy bowiem przyzwolenie na to, by inni nas obsmarowywali, traktowali jak łajno i zniechęcali nas do tanga.

Nie twierdzę, że sam jestem bez winy. Trująca atmosfera mnie też zdołała zapewne podtruć. Jeśli komuś zalazłem za skórę, przepraszam. Jeśli ktoś mi za nią zalazł to… jeszcze się policzymy!

Rzadko się zdarza, że autor ma nadzieję, że to, co napisał – to zwykły stek bzdur. Tymczasem taką właśnie mam nadzieję. Jeśli, szanowni czytelnicy, uważacie, że opisane przez mnie ponure zjawiska wyssałem z palca, a atmosfera w „środowisku” jest znakomita – to rad jestem wielce, kajam się i, za Franciszkiem Villonem, konkluduję: „Ot, w puste wdałem się bajbaju”.

Jeśli jednak skłonni jesteście przyznać mi rację, choćby częściową, to nie zadowalajcie się jałowym utyskiwaniem. Trawestując pewnego niemieckiego filozofa: „Milongueros dość już narzekali na atmosferę panującą w środowisku. Teraz idzie o to, aby ją zmienić”.Rocznicowe pozdrowienia,

M. K.

Strona

Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:

caminito.pl

W dziale „teksty” od dawna zapowiadane przez nas „Style tanga w obrazkach”.


Archiwum