Archiwum dla Lipiec 2008

Jenny i Ney

Chciałbym napisać kilka słów o niedawnych warsztatach z Jennifer Bratt i Neyem Melo. Żeby nie przedłużać suspensu zacznę od złożenia gratulacji Justynie i Tomkowi za sprowadzenie (po raz wtóry) tej pary. J&N są świetni! O ich tańcu nie będę się rozpisywał, każdy może wyszperać jakieś pokazy na youtube. Ich styl – swoiste skrzyżowanie „Urquizy” i „milonguero” – jest tym, co w tangu podoba mi się najbardziej, szanuję ich też bardzo za to, że konsekwentnie wystrzegają się tangowego populizmu, tańczą na pokazach oszczędnie, elegancko, tak samo jak na milongach, nie popisując się na siłę wygibasami. Słowem, zawsze oglądam ich z wielką przyjemnością, choć zapewne potrafiłbym wymienić kilka par tańczących w podobnym duchu, a podobających mi się jeszcze bardziej. Natomiast – i tu przechodzę do sedna – jeśli chodzi o umiejętności dydaktyczne N&J nie mają sobie równych. Nie spotkałem jeszcze nauczycieli tanga o tak doskonale przemyślanych i pieczołowicie przygotowanych lekcjach. Obrazy, metafory i porównania, które stosują, są bardzo trafne, wymowne, dowcipne i zapadające w pamięć. Rozpoczynające zajęcia elementy rytmiki są prowadzone w taki sposób, że nawet osoba, której „happy elephant” nadepnął na ucho zaczyna rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi; starzy wymiatacze zastanawiają się zaś: „czemu nikt wcześniej nie wyjaśnił mi tego w tak klarowny sposób”? I wreszcie rzecz najważniejsza: Ney i Jennifer są jednymi z naprawdę nielicznych nauczycieli, którzy w najmniejszym nawet stopniu nie bawią się w „tango for export”. Uczą tańczyć tak, jak tańczy się na „tradycyjnych” argentyńskich milongach (El Beso z lekką domieszką Sunderlandu). Dlatego też ich lekcje nie są zajęciami z gimnastyki (co zresztą też bywa fajne i rozwijające, ale chyba mniej pożyteczne dla przeciętnego tango-śmiertelnika), nie uczą skomplikowanych i karkołomnych układów, które przysparzają głównie frustracji (ćwiczącej parze) i siniaków (tym, którzy będą tańczyć na milongach w pobliżu tej pary przez kolejne dwa tygodnie po warsztatach, to znaczy zanim układ wreszcie ulegnie szlachetnemu zapomnieniu, a para zajmie się szlifowaniem kolejnych wygibasów). Nic z tych rzeczy. To, czego się u nich nauczyłem poprzednim razem (byłem wtedy, przyznaję, tylko na jednej lekcji), stosuję do dziś i często. Myślę, że część materiału z tych warsztatów (tym razem już pięć lekcji) będę stosował przez wiele lat, daj boże zdrowie.

W lekcjach uczestniczyli początkujący, średniacy, zaawansowani i, sądząc po reakcjach, wszyscy byli zachwyceni (po prawdzie to Ney często podchodził do zaawansowanych par i coś im dodawał, ale i bez tego byłoby świetnie).

Ney twierdzi – i chwała mu za to – że w tangu nie chodzi o skomplikowane fiku-miku, ale o „smaczek”. I tego właśnie uczy. „Come on guys, more smaczek!” – to cytat doskonale podsumowujący te fantastyczne warsztaty.

Kto nie był, niech żałuje. A zresztą: najpierw we wrześniu (José & Viky), później zaś w październiku (Pablo i Noelia) my sami, z kolei, zadebiutujemy w roli organizatorów warsztatów. Justyna z Tomkiem wysoko podnieśli poprzeczkę, być może jednak zdołamy ją przeskoczyć. Ale o tym następnym razem…


Archiwum