Archiwum dla Luty 2009

Pablo, Dana, jej mama i jej rodzina*

Ulubiona formuła mojego przyjaciela „bo rodzina, bądźcie pewni, to też ludzie, chociaż krewni” w wypadku DNI znajduje całkowite potwierdzenie. Za kokpitem sklepiku zasiada brat Dany, mama Dany uczy jogi, siostry Dany krążą z dzieciątkami na ręku, wokół wałęsają się psy (pewnie Dany), walają porozrzucane kredki (Dany?) i panuje ogólnie rodzinna atmosfera (to z pewnością jej sprawka). Mam nadzieję, że reszta kadry też jest spokrewniona, jeśli nie z Daną, to chociaż z Pablem, inaczej cała koncepcja na nic, nie udało mi się tego jednak ustalić z oczywistą oczywistością nawet przy nieocenionej pomocy Joasi C. Rodzina DNI dochowała się nowego przychówku i ci, którzy jeszcze rok temu terminowali, dziś już uczą pełną parą. Dzieci w kształtnej postaci Gonzala, Sebastiana i Silviny opuściły już gniazdo i pracują na swoim. Latka lecą, Panie dziejku. DNI wysadziło się na nową chatkę blisko stacji Bulnez, ma więc dwie siedziby, przy czym pierwszą opanowały nieznośne psy i bachory (chciałam powiedzieć słodkie acz nieco głośne dzieciątka i dulces perritos), w drugiej jeszcze suszą się tynki.

Jeśli już przy rodzinnych skojarzeniach wylądowaliśmy, pozwólcie drodzy czytelnicy i czytelniczki na osobistą dygresję. Kiedy moja siostrzeniczka Ola liczyła sobie 4 wiosny, z najwyższą powagą wdrapywała się na krzesło w kuchni i z lubością prezentowała przed zachwyconą, wdzięczną i wzruszoną do łez publicznością w postaci dziadka i babci cały zaległy repertuar wierszyków i piosenek. Ola była w swoim żywiole, nawet tornado nie powstrzymałoby jej przed zaśpiewaniem o zielonych butkach i tyci grzybkach. Ten obrazek stanął mi przed oczyma jak żywy (w moim wieku też będziesz, łaskawco, skazany na wieczne reminiscencje), gdy patrzyłam na Danę, która improwizuje po zajęciach z techniki coś, co z braku lepszych określeń nazwać by można tańcem współczesnym. To samo oddanie, zapamiętanie, ta samo upodobanie w byciu podziwianą, oglądaną, uwielbianą. Osobiście nie wierzę, żeby Dana kiedykolwiek czuła się źle w swoim ciele (pewnie nigdy jej nawet ząb nie zabolał, bo paluszek to jednak tak, przyszła z ogromniastym plastrem na nodze), żeby była skrępowana, zawstydzona, zaszpuntowana od środka. To sprawia, że każdy jej ruch jest pewny, doskonały, wykończony. A przede wszystkim ozdobny, Dana jest w mojej prywatnej klasyfikacji tancerką barokową. W skrócie swoje wrażenia ujęłabym następująco:

therese1

Jeśli już Was ten święty odór znużył, pozwolę sobie wsadzić do beczki miodu łyżkę dziegciu. Dana jest genialną tancerką, jest też charyzmatyczną nauczycielką. Jej doskonałość nie płynie jednak, wbrew sławie techniki DNI, ze żmudnego wkowalania w ciało cudzych konceptów, odwrotnie, refleksja przyszła dopiero później, kiedy Dana przystąpiła do uczenia. Prosty dowód: jej wychowanki i pupilki, skądinąd świetne bailariny, które nawet o piątej rano, na kacu i w środku grypy z techniką są za pan brat, już tej iskry nie mają. Dana jest jedna jedyna.
I jeszcze jedno osobiste wyznanie w domowym zaciszu rodzinnej atmosfery: jestem gorącą wielbicielką zajęć ze świadomości ciała, maniaczką techniki, świeżo upieczoną wielbicielką ćwiczeń z energii, ergonomii ruchu itp., gniewam się jednak i zżymam, gdy ktoś próbuje mi wcisnąć ciemnotę, nadużywa mojej dziecięcej ufności i zapewnia, że uczy uniwersalnej techniki (oczywiście w przeciwieństwie do wszystkich innych, którzy uczą stylu). Gniew mój jest potworny na miarę Conana: nie ma uniwersalnej techniki!!!! Techniki tanga są różne! Wystarczy wskoczyć jednego dnia na zajęcia do Luny Palacios, Dany i Cecylii Garcii (czego doświadczyłam w ubiegły poniedziałek), aby się o tym przekonać na własnych cifach. Uniwersalna to może jest zasada, żeby się nie przewracać (bardzo odkrywcza), bo już nawet stoi się odmiennie i nie jest to wcale kwestia stylu. Uff, już mi lżej, strąciłam z serca żmiję, co kąsała swoim jadem śmiertelnie. Pozostaję w niezmąconym spokoju mimo nawału rozmaitości

Wasza niestrudzona reporterka

*Dla ukochanych, acz niezorientowanych w twórczości Petera Greenewaya Czytelników: Por. „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”

Sowa Minerwy

Pogłos Waszych przekleństw i złorzeczeń dociera aż tutaj. Spróbujcie nas jednak zrozumieć. Wszak nie bez racji prawią uczeni ornitolodzy, iż sowa Minerwy rozpościera swe skrzydła dopiero o zmierzchu!

Mielibyśmy Was raczyć dzień po dniu polewką mdłych nowinek, że niby byłem tu i tam, tańczyłam z takim i śmakim, żarliśmy to i owo? Ufamy, że nasi czytelnicy spodziewają się po nas zgoła innej strawy. Pragną pogłębionych przemyśleń, diagnoz popartych rzetelnymi obserwacjami, słowem wyników sumiennych i wyczerpujących studiów.

Nie zapomnieliśmy przestróg wielkiego poety i rzezimieszka:
(cytat z pamięci może być, że ździebko niedokładny)

Ach, gdybych był studiował,
W upojnym Buenos lato prędkie
I w obyczaju zacnym chował
Nie wyginałbym słowa miętkie.
Ale cóż, wciąż pisałem bloga
Na lichej pędząc czas zabawie
Kiedy rzecz pomnę dziś, na Boga,
Omal że serca wnet nie skrwawię.

Zbyt wysoko cenimy Cię, zacny i żądny wiedzy czytelniku, byśmy mieli popaść w pułapkę niewczesnych refleksji, nieprzemyślanych sądów i pochopnych konstatacji. Tak, mądry i mądrością swą czcigodny lektorze, musisz się uzbroić w cierpliwość. W drugiej połowie naszego pobytu z kart tych spłyną na Ciebie słowa potoczyste, zanurzysz się w zdroju prawdziwej wiedzy, w krynicy szczerozłotej prawdy ciepłokrystalicznej.
Podzielimy się z tobą ową wzniosłą i budującą sofią, której z utęsknieniem wypatrujesz. Oznajmimy Ci, szczęśliwcze, gdzie kupić bawełniane gacie z wydatnymi rozcięciami, jakie kolory modne są w tym roku, ilu centymetrowe obcasy rządzą na parkiecie, kto z kim i od kiedy, gdzie serwują największe krówska i tak dalej ad nauseam (jakby powiedział nasz uczony kolega Osky).

Wtedy i wtedy dopiero wystąpimy w roli autorytetów. Na razie jakoś tak nie wypada…

A pisząc – raz dla odmiany – serio, nie możemy na razie machnąć, dajmy na to, tegorocznego (subiektywnego) rankingu nauczycieli, będzie to miało sens dopiero pod koniec pobytu. (specjalna wiadomość dla Bartka XXRZ1789B: niestety, mały Naveira nie zmieści się w czołówce).

Ale zgoda, pójdziemy na zgniły kompromis i wstępne spostrzeżenia przedłożymy niebawem (ostatnio, po pierwszych dniach na miłym luzie, wrzuciliśmy trzeci czy może nawet czwarty bieg. Chodzimy na zajęcia grzecznie, ochoczo i sumiennie).

Tak więc ne nous quittez pas jak śpiewał inny Francuz (a właściwie Belg, ale z tutejszej perspektywy to jednak z grubsza to samo).

Na razie rzucam wam na żer wstępne info, prosto z pieca:

W zeszłym roku żaliłem się trochę na młodych tancerzy szalejących w praktyce X. Jak na moje oko tańczyli oni bowiem do rytmu wprawdzie, ale niespecjalnie do muzyki. To znaczy wciąż na jedno kopyto, niezależnie od tego, czy przygrywał papcio Pugliese, pan Canaro, Donato czy inny Tabakiera (w Polsce orkiestra cokolwiek zapomniana, skądinąd słusznie). Bach, gancho! Bach, colgada! Bach, dwa enrosques! Bach, volcada ma jedną i na drugą nóżkę. Bach, voleo liniowe! Bach, bach i jeszcze raz bach! Tancerze dający pokazy wyswobodzili się w większości z tej potwornej maniery, ale na parkietach w Villi Malcolm, La Viruty i Practiki X straszyła ona nadal.

Otóż dziś niewiele z niej zostało. Może jeszcze kilku kędzierzawych młodzieńców trzyma się jej z uporem godnym lepszej sprawy, zasadniczo jednak odeszła w siną dal; krzyżyk na drogę. Nie znaczy to oczywiście, że tangowi młodzi gniewni wbili się w garniturki, wzuli lakierki i robią grzecznie sandwicze jak Petroleo czy inny Virulazo przykazał. Oczywiście, że nie. Zabawy ciałem i z ciałem, wyginania się we wszystkie strony i dziwnych podrygów jest w ich tańcu mnóstwo, ale właśnie jest to zabawa jakby mniej sztampowa, mniej przewidywalna, i bardziej podyktowana muzyką niż ostatnią lekcją u Chicho czy w DNI.
Co więcej ci młodzieńcy nauczyli się tańczyć z tym całym swoim nuevo tak, by na nikogo nie wpadać! Powiem szczerze, że ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu na wspomnianych praktykach *. czuję się równie „nietykalny”, jak dawniej w El Beso, może nawet bardziej (w końcu miejsca jest więcej), co stanowi dla mnie nie lada zaskoczenie.

Jeszcze chwila i przyzwyczaję się też do muzyki obowiązującej na owych praktykach. Po prawdzie to i nawet się ku temu skłaniam, ale Kasia wciąż nie daje mi się wzbić na wyżyny euforii, krzywiąc nosek i pętając mi skrzydła żołnierskim: musica de mierda!

Po prostu zła kobieta.

Jeśliśmy już przy tym temacie, uprasza się czytelników, by przestali siać niezgodę między mną a Kasią, wyróżniając talenta literackie któregoś z nas, ze szkodą dla drugiego.

Zdradzam warsztaty kuchni: Kasia wygładza moje wspaniałe teksty, ja zaś ślęczę godzinami nad poronionymi płodami jej wątłego pióra, starając się je nieco ożywić. W rezultacie choć zmienia się podmiot wypowiedzi (raz żeński, to znów męski), nie daje to nikomu asumptu (ani prawa!) do jednoznacznego ustalania autorstwa tekstu.

Kasia jest teoretykiem literatury, więc potrafiłaby wam to wyjaśnić o wiele lepiej niż ja, to znaczy w taki sposób, byście nie zrozumieli ani słowa.

Innymi słowy, jesteśmy jednym wielkim mózgiem osadzonym na dwóch kształtnych i dwóch bezkształtnych kończynach. Stanowimy metafizyczno-literacką jednię. A Magda S. niech drży i kona w męczarniach, że już z nią nigdy nie zatańczę.

Jatok Tośinny

*Uprasza się redaktorów o nie poprawianie tego słowa. Dziś spłynęło na mnie językowe olśnienie: czemu mamy pisać „praktys”, practica (?) czy nawet „practika”, gdy mamy swojskie „praktyki”? I jak to świetnie brzmi: – Dokąd tak pędzisz? – Na praktykę. – Ale dokąd? – Do Cifu ma się rozumieć.

co tam , panie, w Buenos piszczy

Nihil novi sub sole, jak mawiali teutończycy, alfahory nadal obrzydliwe*, dulce de leche pakują do wszystkiego, Pablo i Noelia omiatają enroskami parkiet jak zawsze cudnie, Vicky tańczy jak anioł, a Cecilia Garcia kobieta-guma potrafi skręcić biodra o 2856 stopni – właśnie tyle! I jeszcze przy tym wszystkim trzyma się ziemi. Człowiek–Kasia już był gotów się zagubić wewnętrznie w natłoku tej przerażającej perfekcji, kiedy w umyśle zawitała zbawcza myśl, że oto w jego rozwoju tangowym także nastąpił kolosalny wprost postęp, bo zamiast gapić się jak cielę na malowane wrota na krągłości i nogi Noelii, wreszcie może bezstronnie i profesjonalnie delektować się doskonałością techniczną ruchu i Pabla i Noelii zusammen. To się nazywa dorosłość. Ten niezwykły przełom dokonał się w Practice Ocho (uwaga dla Cezarego: nowa, fioletowa sukienka, śmiała, krótka, lecz szykowna), gdzie rzeczona para dała niesamowity pokaz milongi, tak muzykalny, że trudno uwierzyć. Każde pam, każde rym idealnie zgrane z voleo, z energią, z każdym tupnięciem nóżką i podniesieniem paluszków (wychodzi na to, że jednak głównie wlampiałam się w Noelię, żegnaj dorosłości!). W te pędy ruszam do roboty, to znaczy na lekcje do, co by tu nie mówić, smarkaczy.
Proszę, oto świeżynka z Buenos:

O Cecylce następnym razem.

PS. Jednak coś nowego się wydarzyło. Sensacja rewelacja! Osky ma nowy tatuaż! Niech wieść ta obiegnie kraj. Wczoraj całą milongę w El Beso przesiedział godnie w laczkach z nogą owiniętą w celofan. Z dumą zaprezentował mi kopyto ze świeżo nabytą ozdobą: napisem zgrabnie biegnącym wzdłuż kostki „ad astra per aspera!” Na ile tylko pozwoliła mi ubożuchna wciąż znajomość wykwintnej mowy Cervantesa, wyraziłam swój najgłębszy zachwyt dla tak głębokich treści. Humanistyczne wykształcenie na milongach przyda się jak znalazł (chociaż bywa też zawadą: Osky obraził się na Mateusza, który z uporem lepszej sprawy klarował mu, że wprawdzie dosłowna wykładnia wytatuowanej sentencji brzmi podniośle – „przez ciernie do gwiazd” – jej sens sprowadza się jednak do trywialnego „haruj pętaku jak dziki wół to może się dochrapiesz M2, plazmy i skody Fabia ”!)

*Mateusz kazał mi napisać, że wcale ich w tym roku nie próbowałam, to akurat przypadkowo jest prawdą, ale mam w nie wgląd ejdetyczny, kruche i zawodne doświadczenie nie jest mi do niczego potrzebne.

Pierwsza salwa

Ojoj, drodzy czytelnicy. Nie chcę owijać w bawełnę. Nie będę stroił kabotyńskich min, nieszczerze się mizdrzył, ni twarzy wykrzywiał w ociekającym hipokryzją uśmiechu. Powiem bez ogródek jak jest, z grubej rury palnę: nie chce mi się pisać tego bloga. Żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce! Cóż jednak począć, kiedy mi się nie chce.

Nie chce i już. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze, parę dni przed wyjazdem podjąłem pierwszą w życiu, wielce heroiczną próbę rzucenia palenia. Wiem, wiem, każdy, któremu to mówię – a mówię o tym wszystkim bez względu na płeć, wiek, wyznanie, rasę, preferencje seksualne, polityczne czy estetyczne – odpowiada niezmiennie:
– Jak to, to ty palisz? –
– Przecież mówię, że rzuciłem, ćwoku! – chciałoby się wrzasnąć, ale resztki kultury nadal krepują spętane we mnie zwierzę (coraz słabiej zresztą spętane).

Paliłem fajkę przez 15 lat. A kiedyś nawet kolekcjonowałem fajki i pasjonowałem się fachową literaturą (ech, nieodżałowany „Kalumet”!). Miałem na tym punkcie niezłego bzika. Paliłem, gdy pisałem, (a pisałem sporo), paliłem też czytając (rzeczy wymagające nieco więcej skupienia niż „Gazeta Wyborcza” czy „Awantura o Basię”). Jako że ostatnio zarabiam na chlebek wymachując nóżkami raczej niźli stukając w klawiaturę, a niewczesnie nabyte zasady etyczne wzbraniają mi obecnie czytać cokolwiek trudniejszego od Conana Barbarzyńcy, stwierdziłem, że nadszedł czas na pożegnanie z dymkiem (choćby chwilowe)…

Nie pomyślałem, psiakrew, że będę musiał pisać tego zasmarkanego bloga…
Jako że zew nikotynowy odzywa się wieczorem, postanowiłem, w chytrości swojej, pisać rano. A ranki – i oto drugi powód – nie są stworzone do pisania (zwłaszcza ranki tutejsze*). Kto twierdzi inaczej ten heretyk i gałgan.

* gdy się na tym dobrze zastanowić, wieczory też nie.

Słowem, nie chce mi się.

Ale dwa równie doskonałe powody skłaniają mnie do zapamiętałego rąbania w klawisze.
Po pierwsze tubalny głos Kasi, co i raz odzywającej się następującymi słowy: „powinniśmy jakoś zacząć pisać bloga”. A jeśli chodzi o jej życzenia, są one dla mnie rozkazem (patrz: tubalny głos).
Po drugie wola lubych czytelników, zasypujących nas apelami: piszcie bloga! Czytelników żądnych wiedzy, pragnących poznać czym prędzej wszystkie nowinki ze stolicy tanga, jak kania dżdżu ich łaknących. Słowem czytelników wprawdzie nieistniejących, a mimo to idealnych… Czytelników, którym mogę tylko się skłonić grzecznie, powtarzając za toskańskim bardem: „tak mnie ochota służby rozpłomienia, / że nie usłużę nigdy nadto wcześnie / i tutaj dość mi jednego skinienia”…

Dość tego smalenia cholewek.

Ad rem.

Dziś tylko pierwsze spostrzeżenia. Jesteśmy tu dopiero od dwóch dni.

Ale po raz trzeci, skupmy się więc na zmianach.

-Eins, jest nieco drożej, ale jeszcze znośnie (abstrahuję teraz od kursu złotówki, która stopniowo i konsekwentnie zamienia się w bezużyteczny papier). Chwalić Boga ceny mięcha są odgórnie regulowane. Rząd zapewnia sobie pokój społeczny, a lud może się raczyć swoją codzienną milanesą po przystępnej cenie. Sprytne.

– Zwei, zaopatrzenie sklepów znacznie się poprawiło. Niepotrzebnie wiozłem musztardę dijońską z Polski. (proszę nie rechotać i tak was słyszę. W zeszłym roku wiozłem Luizie majonez kielecki, więc tak czy owak idzie ku lepszemu).

– I wreszcie, drei, odszczekuję, co mówiłem o tutejszych owocach. Poprzednio wydawały mi się ździebko niejadalne (wyjąwszy melony). W przekonaniu o tym, że argentyńskie sadownictwo nie stoi na najwyższym poziomie podtrzymywał mnie widok Argentyńczyków rzucających się w Polsce z dziką zachłannością na bezpestkowe – importowane po prawdzie – winogrona.
Otóż w tym roku winogrona są tu świetne.
Piliśmy też naprawdę doskonały wyciskany sok z owoców (podczas gdy nasze poprzednie doświadczenia skłaniały nas do powątpiewania w wydolność kubków smakowych Radka J., który na swoim blogu zachwycał się tutejszymi jugos exprimidos). Ale może to wciąż efekt soku nie-wypitego w kawiarni na lotnisku F. Chopina w Warszawie. Napoju charakteryzującego się mdłym smakiem i którego cena była równie wysoka jak temperatura. Ohyda!

Oj, bójmy się panowie wpływu, jak Harold Bloom zaleca! Czuję, że zaczynam wkraczać na tereny zastrzeżone dla innego znamienitego tangoblogera, imć pana Elosito.

A więc do rzeczy. Kiedy przylecieliśmy tu rok temu mieliśmy wrażenie, że po parkiecie kręcą się te same osoby, co w czasie naszego pierwszego pobytu. Wczoraj zaś na practice 8 zobaczyłem niemal same nowe (młode) gęby. Gęby argentyńskie. Po prawdzie na practice 8 byłem pierwszy raz w życiu (ha, zobaczymy w El Beso), ale skonfrontowałem swoje spostrzeżenie z Josem H.

I oto, co mi odpowiedział:

„To, że ty, cretino, nie poznajesz ludzi, to nic. Ale ja, Jose H., syn tej ziemi, gaucho z gauchów i Patagończyk z Taraskonu wróciłem do Buenos po kilkumiesięcznym, jakże owocnym, turne, zdobywszy sławę oraz majątek, i też za cholerę nie poznaję tych głąbów. Znaczy się: jestem przeszczęśliwy, że tylu nowych młodych ludzi wymiata na parkiecie, świadczy to o wiecznej młodości tanga, które trwa i trwać będzie: evviva!”.

I tym optymistycznym akcentem na razie zakończę, pykając z lubością w fajeczkę mej sympatii do ciebie, luby czytelniku.

fajka1

Przedwyjazdowe informacje

pozegnanie

W najbliższy piątek (13 II) serdecznie zapraszamy na BEZPŁATNĄ PRACTIKĘ do szkoły Stenotypii i Języków Obcych przy ul. Ogrodowej 16 (wejście jak zawsze od Dobrzańskiego)

Practica potrwa od 18:45 do 21:45 i będzie miała jednocześnie charakter pożegnalnej imprezki przed naszym wyjazdem do Buenos Aires.

LEKCJE na Ogrodowej będą się toczyć dalej: aż do Wielkanocy pałeczkę przejmują Magda i Piotr Bochińscy. Będzie jednak tylko jedna grupa: zajęcia co piątek od 20:00 do 21:30.
(informacje: elbocheno/at/wp.pl)

Po Wielkanocy wracamy do roboty!

Natomiast PRACTIKI w EQUILIBRIUM (co środa 19:00-20:30) poprowadzą Edyta i Karol.

Także COMME IL FAUT będzie sobie doskonale radzić bez nas. Ewa, Radek, Magda i Bartek, a także ekipa wspaniałych didżejów (wzbogacona właśnie o Jarka) zapewnią wam usługi na tym niebotycznym poziomie, do którego zdążyliście przywyknąć.

A teraz złe wieści: menejdżment klubu postanowił nam uszczknąć kolejne minuty. Ponieważ imprezy (zazwyczaj 18-ki) zaczynają się tam o 21:00, do tego czasu całe towarzystwo winno opuścić lokal – usłyszeliśmy. Próbowaliśmy kopać się z koniem, ale niewiele to dało, co oznacza, że będziemy musieli kończyć jakieś 10 minut przed 21:00. Zresztą wyjdzie to w praniu. Jeśli akcje-ewakuacje będą przebiegać szybko i sprawnie, zaczniemy odzyskiwać stracony czas sekunda po sekundzie. No i oczywiście w te dni, w których nikt szczęśliwie nie kończy 18 lat, imprezę będziemy maksymalnie przedłużać. Dziękujemy za wyrozumiałość w tej sprawie. Skądinąd jeśli taka będzie wola szanownej publiczności, to moglibyśmy zaczynać practiki nieco wcześniej, żeby rachunek minut się zgadzał. Chociaż 15:45 brzmi jakoś gorzej niż 16:00, prawda?

W Buenos spędzimy półtora miesiąca, postaramy się REAKTYWOWAĆ tego BLOGA, żeby systematycznie zasypywać Was tangowymi ploteczkami.

Tango i fistaszki,

Kasia & Mateusz


Archiwum