Archiwum dla Marzec 2009

Centrum Zdrowia Dziecka

Komentarze in situ oraz wpisy fachowców na kochanym forum pokazują, że „ściema” wzbudziła pewne kontrowersje i przyznam, że bardzo mnie to cieszy. Nadal bowiem uważam, że ściema w tangu (i poza nim) jest wielce szkodliwa. Nie tylko dla uczniów. Również dla samych ściemniających nauczycieli. I dla tak zwanej „ogólnej atmosfery”.

Nauczyciel tanga, traktujący uczniów jak wyznawców, przekazujący swoje nauki jako jedyne możliwe/ dopuszczalne/dozwolone/skuteczne itd. naraża się na spore nieprzyjemności. Po pierwsze, będzie skazany na obcowanie ze swoimi rozfanatyzowanymi uczniami, powtarzającymi jak mantrę jego słowa (inna sprawa, że często przeinaczone). To zaś dla osoby o w miarę normalnej konstytucji psychicznej nigdy przyjemnym nie jest. Po drugie zaś, jego uczeń zetknie się prędzej czy później z innym nauczycielem, uczącym czegoś innego (ale niemniej, a może bardziej przekonująco i autorytatywnie). W takich wypadkach zdarza się nader często, iż biedny uczeń zaczyna odczuwać do swojego dotychczasowego mentora silną niechęć (czasem graniczącą z fiksacją). Sądzę, że wszyscy słyszeliście z ust tangowych przyjaciół tekst następującego rodzaju: „chodziłem przez pół roku do nauczyciela Kowalskiego. Cały czas truł mi o prowadzeniu z wątroby, ani razu nie zająknął się zaś o śledzionie. Tymczasem słynny Covalas z Argentyny już na pierwszej lekcji powiedział, że w tangu bez śledziony ani rusz. Czemu Kowalski zataił przede mną świętą prawdę o śledzionie? Albo jest niekompetentnym idiotą albo zwykłym draniem”.

W każdym razie my słyszeliśmy to setki razy, z dziesiątek ust. Mnie to rybka, jestem nieczuły jak głaz, ale Kasia potrafi wieki poświęcić na ratowanie cudzej reputacji. Wstrętna hipokrytka!

Chciałem teraz dodać kilka słów o centrum, które na Starym Kontynencie budzi tak wielkie emocje i burzliwe polemiki.

Rozmawiałem na ten temat z sześcioma parami z najwyższej półki. Nie jest to próba szczególnie pokaźna, a ponadto wybrałem takich rozmówców, których znam osobiście i bardzo cenię jako nauczycieli. W tym sensie wyniki mogą nie być miarodajne. Niemniej jednak starałem się przepytywać w równej licznie „tradycjonalistów” i „nuewowców”. Oto jak można pogrupować ankietowanych:

I. Antycentryści:
Ich zdaniem centrum to jakaś ściema. „Moja babcia tańczyła jak bogini bez tego całego centrum, mój wujcio tańczy bez niego jak marzenie, ja też gwiżdżę na to centrum, a jestem wielką gwiazdą. Dość mam słuchania tych bzdur”. (w tej grupie dominują tak zwani starzy milongueros i ich młodsze odpowiedniki. Spotkamy tu również wielu salonowców. Przykład najpiękniejszy: Geraldine Rojas, która w Berlinie na technice dla kobiet długo wykładała, jak od tej gadaniny o centrum robi jej się niedobrze).

II Pseudocentryści:
Centrum to dla nich modne pojęcie, którym warto się posługiwać (tylu kolegów mówi o tym centrum, że pewnie coś w tym jest). Posługują się nim jednak z pewną taką nieśmiałością, jakby nie wiedzieli do końca, co z tym fantem zrobić (w tej grupie zdecydowanie dominują mistrzowie tango salon): „hmmm, centrum. Nie jest tożsame z punktem kontaktu, ale oczywiście znajduje się w klatce piersiowej”. Może bez przykładów, bo to zachwiałoby ich pozycją w Polsce.

III Sanczopansyści:
-Centrum to dla nich po prostu brzuch, stosują zresztą terminy centrum i „pansa” zamiennie. „Centrum to obszar między torsem a biodrami. Ruch przechodzi z góry na dół przez centrum”

IV Strukturaliści:
Uważają, że centrum to konkretny obszar ciała, usytuowany mniej więcej na wysokości splotu słonecznego. „Zamykając” owo centrum uzyskujemy odpowiednią zwartość tak zwanej „struktury”. Aby poczuć, czym jest zamknięcie tego centrum, możemy wsadzić sobie kciuk (własny, cudzy – byle czysty) do ust i spróbować go zassać. Wystarczy wpaść do DNI, aby się o tym dowodnie przekonać.

V. Energetycy:
Zgadzają się, że centrum to konkretny obszar ciała, ale przypisują mu funkcję bardziej bliskowschodnią: „to obszar, w którym gromadzi się i z którego się rozchodzi ludzka energia. Obszar, z którego możemy wyprowadzać ruch”. Centrum sytuują kilka centymetrów pod pępkiem.

VI. Ekwilibryści:
Jak wyżej, ale kładą nacisk na to, że „koneksja z własnym centrum” zapewnia im równowagę.

Pewien zamęt (jak również wątpliwości) wprowadza to, że niektórzy strukturaliści sytuują centrum tam, gdzie ortodoksyjni energetycy czy ekwilibryści, a niektórzy energetycy czy ekwilibryści tam, gdzie ortodoksyjni strukturaliści. Ponadto nie zawsze mamy do czynienia z ostrymi podziałami. Myślę jednak, że nasza ankieta jest interesująca i warta rozważenia.

Przeprowadziliśmy ją, jak już mówiłem, na tuzinie Wielkich Mistrzów. Wyniki przedstawiają się z grubsza następująco. Połowa ankietowanych osób nie przywiązuje wielkiej wagi do owego centrum (z czego 25% ankietowanych to zdecydowani antycentryści, a 25% osoby o obojętnym stosunku do centrum). Wśród drugiej połowy przeważają (bardzo nieznacznie) strukturaliści. Wśród zwolenników centrum bardzo zdecydowanie przeważają kobiety. Mężczyźni dominują w grupie centrosceptyków. Niemal wszyscy tancerze „tradycjonaliści” to antycentryści. Nie dotyczy to ich partnerek. Tu dominuje pseudocentryzm lub strukturalizm.

Na koniec dwa fragmenty naszych wywiadów środowiskowych (bardzo charakterystycznych).

Oto wypowiedź dziewczyny, która uchodzi tu – w pełni zresztą zasłużenie – za wyrocznię jeśli chodzi o świadomość ciała, przenoszenie technik tańca współczesnego do tanga itd.

– „moje centrum znajduje się tu (mówiąc to nacisnęła jakiś punkt pod swoim pępkiem). Jest to miejsce, które pozwala mi zachować równowagę. Gdyby nie centrum ciągle bym się przewracała”. Zapytałem, co znaczy „zamykanie centrum”: „dla mnie to nic nie znaczy – odparła. – Ale prawdopodobnie chodzi o zamykanie żeber, aby rozprostować plecy. Mówię, że dla mnie to nic nie znaczy, gdyż moje centrum sytuuje się o wiele niżej. Skądinąd mój partner twierdzi, że jego centrum to klatka piersiowa”.

A oto wywiad z parą mistrzów tanga salon.

Pytanie: czy ucząc posługujecie się pojęciem centrum, a jeśli tak, to co ono dla was znaczy?
Ona : „Tak oczywiście. Uczymy o centrum”.
On: „Pierwsze słyszę. Ja na pewno nie”.
Ona: „Dla mnie centrum jest istotne. Pozwala mi utrzymać proste plecy. Kiedyś się bardziej garbiłam, a gdy zaczęłam pracować z centrum przeszło. Poza tym dzięki pracy z centrum moje nogi są lżejsze”.
On: „Ja nic nie wiem o żadnym centrum”
Ona: „Fakt. My tańczymy blisko ziemi (muy al piso – nie wiem, jak to ładnie przełożyć). W naszej technice centrum nie ma specjalnego znaczenia. O wiele ważniejsze jest dla tych, którzy robią skoki i różne takie”.

Pisząc, że wśród centrystów dominują kobiety, stwierdzam po prostu fakt. Nie sugeruję, że centrum jest jednopłciowe. Moim zdaniem te płciowe różnice w nastawieniu do centrum to pozór. Wynikają one raczej z tego, że Wielkie Mistrzynie o wiele częściej niż Wielcy Mistrzowie mają za sobą całe lata baletu lub tańca współczesnego – a więc dyscyplin, w których o centrum (o ile wiem) mówi się sporo i fachowo. Ponieważ jednak nie pytałem o to wszystkich ankietowanych trudno mi tę hipotezę potwierdzić (ale jestem mocno przekonany o jej trafności).

Centrum, nie centrum…
Jak mówi inny mistrz (umiarkowany centrysta strukturalny): tango bez paradoksów byłoby śmiertelnie nudne.

Pora się zbierać. Ostatnia lekcja, ostatnia milonga i lecimy do domu. Wpierw jednak obiecany konkurs.

Pierwsze pytanie.

Jaką ulicę w Buenos Aires przedstawia to zdjęcie?

imga0434

Pytanie jest trudne. Dla ułatwienia dodam, że osoba, która odpowie na nie prawidłowo otrzyma w nagrodę płytę Juana D’Arienzo z tangowym standardem o tytule identycznym z nazwą tej ulicy.

Drugie pytanie prostsze.

Na jakim placu w Buenos Aires znajduje się ten pomnik ku czci Stephena Kinga?

imga0428

Nagroda: wejściówka dla dwóch osób na milongę w Cifie z pokazem Horacjusza i Cecylii.

Powodzenia!

ŚCIEMA

Zdezorientowani czytelnicy pytają, czym jest ta Stygia (w dodatku mroczna), o której wspominam w poprzednim wpisie. Pozwolę sobie ich odesłać do lektury ulubionego pisarza Kasi, czyli R. E. Howarda. Ja zresztą też cenię sobie wysoko jego cykl o Conanie, aczkolwiek nie tak wysoko jak twórczość łacińskich poetów wczesnorenesansowych…

Ale dość pogadanek o sztuce i literaturze. Pociągnijmy wątek techniki (za włos).

Osoby, które były już w Buenos a w każdym razie mają za sobą lekcje u wielu nauczycieli przyjmą mój wywód – tuszę – spokojnie i ze zrozumieniem. Pozostali czytelnicy mogą być oburzeni i zaszokowani. Któż jednak powiedział, że tango to domena niebiańskiego ładu?

Ponadto obiecałem wam szczerość, nie dziwcie się tedy, że będą jak ów ptak, co własne gniazdo kala, podcinając w dodatku gałąź, na której siedzi.

Słowo się rzekło, kobyłka u płotu: wielu nauczycielom tanga (na szczęście nie wszystkim), a nawet nauczycielom znakomitym, zdarza się ściemniać. (Pokazałem ten tekst superMiodkowi, Kasi. Zarzuciła mi, że ściema to zbyt mocne określenie. Moim zdaniem jest to słowo dosyć łagodne, bardziej zbliżone do krętactwa niż do kłamstwa czy oszustwa. Uprzejmie proszę więc czytelników, by – czytając ten tekst – tak właśnie je rozumieli, nie zważając na oprawę graficzną dzieła, mającą żartobliwy charakter. Dodać też pragnę, że wszelkie podobieństwo do osób żyjących – lub martwych – jest czysto przypadkowe. Wreszcie uprzedzam, że mam świetnego adwokata).

oszust_6

Tango to taniec o korzeniach ludowych, taniec nieskodyfikowany, szalenie różnorodny. Do niedawna zresztą za dobrego tancerza uchodził ten, kto miał indywidualny, charakterystyczny, rozpoznawalny i niepowtarzalny styl*(dla niezorientowanych: * oznacza tu przypis dolny). Co więcej, jest to taniec podlegający modom i zmianom. Dziś już nikt, lub prawie nikt, nie tańczy w stylu – nazwijmy go umownie stylem Copesa – który obowiązywał do początków lat 90-tych, a na peryferiach tangowego świata jeszcze dłużej. Niektórzy tancerze, choć tańczą zupełnie inaczej, ucząc, powtarzają dość bezrefleksyjnie to, co usłyszeli od własnych nauczycieli. Inni, przeciwnie, zapędzają się w odnowie tak daleko, że przekazują jako rzecz absolutnie oczywistą coś, co sami stosują dopiero od dwóch miesięcy. Ponieważ wszyscy znają się tu jak łyse konie, każdy doskonale wie, że w tangu nie ma jednej, dwóch czy nawet dziesięciu technik. Że zupełnie inaczej tańczą nie tylko nuewowiec, salonowiec i milonguero, ale także osoby, które zaczynały przygodę z tańcem od tanga z jednej strony, z drugiej zaś te, które wcześniej tańczyły coś innego. Ba, że zupełnie inną technikę stosuje osoba, która od dziecka chodziła na balet, od tej, która bawiła się wówczas w taniec współczesny. A jeszcze inną ktoś po folklorze i adept swinga. Inną gość, który przed tangiem uprawiał boks, od tego, kto dochrapał się 3 Dana w karate. Wysoki od niskiego. Chudy od grubego. A najdziwniejsze, że wszystkie te techniki, choć tak od siebie różne, są w dużym stopniu kompatybilne (dzięki temu różni ludzie mogą ze sobą tańczyć). Nauczyciele często jednak udają, że nic o tym nie wiedzą. I to właśnie nazywam ściemą.

Aby zrozumieć, co mam na myśli, pokuśmy się o prosty eksperyment. Wybierzmy się (w krótkim czasie) do kilku nauczycieli i zadajmy wszystkim jedno pytanie, np.: gdzie mieści się centrum. Albo: jak poprowadzić obrót w lewo. Idę o zakład, że każdy z naszych interlokutorów udzieli nam innej odpowiedzi (ale niemal zawsze będzie to odpowiedź kategoryczna). Kornie też donoszę (w pysku), że w tym sezonie centrum znajduje się gdzieś między górną częścią mostka a dolną częścią odcinka lędźwiowego kręgosłupa, co zależy nie tyle od anatomii, ile od widzimisię odpowiadającego (zawsze ze świętym przekonaniem) mistrza. Niezły rozrzut, prawda? Co do obrotu, to jeden głosi, żeby koniecznie „otwierać” lewe ramię, drugi, żeby broń boże tego nie robić, gdyż trzeba „zamykać” prawe, trzeci wybiera złoty środek i każe zamykać przy „cruce atras” partnerki a otwierać przy jej „cruce adelante”, czwarty wreszcie poucza: furda ramiona, panowie, łokcie – oto, co się liczy.

O takich sprawach jak stawianie stopy czy „praca” miednicy nawet nie wspomnę. Nie mówię też o tancerzach, którzy zalecają coś innego od tego, co sami (cudownie) robią.

Tak naprawdę wszyscy (lub wszyscy bez mała) mają rację. Rzeczy, które zalecają, sprawdzają się doskonale w obrębie pewnego systemu (złożonego z wielu powiązanych zaleceń). Ściema polega na udawaniu, że to, co sami proponujemy, jest jedynym możliwym rozwiązaniem.

Ściema do kwadratu (bardzo popularna) na tym zaś, by zademonstrować najpierw technikę właściwą (naszą), a następnie złą technikę (cudzą). Oczywiście technikę właściwą demonstrujemy z wielkim zaangażowaniem i sercem, a technikę niewłaściwą niechlujnie, koślawo, na szarpankę i przewracankę.

Wykażmy się dobra wolą i załóżmy, że niektórzy robią to w dobrej wierze. Nie oszukują, zgoda. Ale obiektywnie rzecz ujmując ściemniają. Na potwierdzenie tego sądu dodać mogę, że niektórzy ściemniacze przestają ściemniać, gdy ich (niedoszła) ofiara daje im choćby delikatnie do zrozumienia, że nie lubi ściem.

Dawniej na lekcjach stroniłem od polemik. Mówiłem sobie: co tam ja, mały robaczek, będę się kłócić z ludźmi, którzy na tym całym tangu zjedli zęby i inne kostne ustrojstwa. Przekładałem sobie po prostu w myślach słowa mistrza: „tak trzeba” na „osobiście wolę to robić w ten sposób” i wszystko grało. Słuchałem tego, co mówił, spijałem wszystko z dzióbka. Co mi się podobało kupowałem. Na resztę nie zważałem.

W tym roku nabrałem hardości (pewnie przez to rzucanie palenia), wdaję się w dyskusję przy byle okazji i zasypuję nauczycieli pytaniami z prędkością karabinu maszynowego skrzyżowanego z Tomkiem G. Wielki mistrz Rodrigo Rodriguez mówi mi: „tutaj musisz wykonać to na sposób x, bo inaczej będziesz wyglądać jak wołek zbożowy”? Ha! Robię wielkie oczy i wtrącam: „to fascynujące i niesamowite! Właśnie wracam z lekcji u twojego kolegi, wielkiego mistrza Ricarda Ricardasa, który wszak w tańcu wygląda niczegowato, a przecież wykonuje to na sposób y, nie x”. Rodrigo, miast się zaperzyć i wyrzucić mnie na zbity pysk, od razu spuszcza z tonu i zmienia tryb z nakazującego na wyjaśniający. Zaczyna tłumaczyć co, dlaczego, i w którym momencie. Jakie są zalety, a jakie wady danego rozwiązania. Do czego ono pasuje, a do czego nie. A w końcu przyznaje: „słuchaj, wiem, że można to robić na wiele sposobów, jasne; ja wolę to robić tak, bo mnie osobiście inne sposoby wydaja się trudniejsze”. Gdy jestem w złym humorze nie odpuszczam i drążę temat z sadystycznym błyskiem w oku: „a dlaczego trudniejsze?” Mistrz ma mnie już po wyżej uszu, rzuca więc, w nadziei, że to wyczerpie temat, coś w rodzaju: „bo mam wyjątkowo krótkie mięśnie brzuchate łydki”. Miałbym się poddać? Nigdy! „A dlaczego właśnie ich długość przeszkadza Ci w tej określonej technice, a pomaga w tej drugiej, złociutki” – pytam. W tym momencie nawet największy mistrz i chojrak ustępuje pola i ucieka z dzikim krzykiem.

Polska-Argentyna 1:0!

oszust01

Na pewno pamiętacie taką scenę: coś wam nie wychodzi na zajęciach… Podchodzi mistrz i mówi (dajmy na to): spróbuj podnieść lewe ramię. Po chwili zaczyna wam wychodzić lepiej. Jesteście wniebowzięci. Wreszcie ktoś wam pokazał jak grać w te klocki.
Cudownie.

Następnym razem pokuście się o drobny eksperyment. Gdy zacznie wam już wychodzić lepiej, spróbujcie jeszcze raz, teraz jednak lewe ramię obniżcie! Nie gwarantuję, że zadziała to w 100% (po pierwsze nie wszystko ściema co się świeci, po drugie są różne rodzaje ściemy), ale niewykluczone, że odczujecie jeszcze większą poprawę.

Psychologiczne sztuczki, ściema, czy wielka tajemnica tanga? Nie wiem.

Ba, rzucam tym kamieniem (dla hecy raczej niż ze złości), choć pewnie sam nie jestem bez winy. Jeśli zdarzało mi się ściemniać, biję się w kształtną pierś i obiecuję poprawę.

Jako że jesteśmy już przy temacie ściem to warto wspomnieć o jeszcze innym jej rodzaju. Mam na myśli antagonizmy „nuevo”/salon/milonguero. Wiem, że rozczaruję wielu czytelników Hyde Parku, prawdziwych (jak to się drzewiej mówiło) pasjonatów, ale te wzajemne krytyki i połajanki to przeważnie spektakl na użytek turystów. Wielki mistrz tanga tradycyjnego, który w rozmowie z wami pomstuje, że to, co robią te straszne młodziaki w dżinsach to nie jest tango, poprosi tychże młodziaków, by zatańczyli na milondze z okazji jego urodzin, będzie gorąco oklaskiwał ich pokazy itd. W końcu to są jego byli uczniowie, albo dzieci jego najdroższych przyjaciół, w każdym razie bliscy mu ludzie, których zna, lubi, szanuje! Nuewowiec, który w rozmowie z wami pozwala sobie na przedrzeźnianie drepczących, pogarbionych staruszków, w gronie Argentyńczyków będzie zaręczać, że właściwie to tamci wszystko wymyślili (a w każdym razie wszystko, co ważne).. Młodziutka mistrzyni „tango salon” woli tańczyć z rówieśnikami w krótkich spodenkach w la Virucie – że już o nuewowej górze snobistycznego mięcha nie wspomnę – niż z nobliwymi panami w „La Baldosie”. I tak dalej, i tak dalej. Dla olbrzymiej większości tutejszych „profesjonalistów” liczy się różnica między dobrym a złym tangiem, między oryginalnością a kopiowaniem, między sztuką a rutyną, sprawnością a partactwem. Różnica, która w żadnej mierze nie pokrywa się z podziałami „stylistycznymi”. Młodzi salonowcy dokształcają się na zajęciach u mistrzów „nuevo” (wystarczy poczytać ich CV), a mistrzowie „nuevo” odwiedzają raz na jakiś czas Balmacedę czy innego Peraltę, żeby wrócić do korzeni. Ba, niektórzy „nuewowcy” stosują technikę bardzo tradycyjną, a niektórzy „tradycjonaliści” stosują technikę kosmicznie wprost nowoczesną.

Na koniec podam ekstremalny przykład ściemy, ściemy dotyczącej nie tyle świętej techniki czy świętych podziałów, ile świętych „codigos”. (to jedna z moich ulubionych tangowych anegdotek, więc pewnie wielu z was już ją zna).

Rzecz ma miejsce nie w Buenos, ale w Berlinie. Trzy lata temu. Jesteśmy z Kasią na naszym pierwszym zagranicznym festiwalu. Ba, na lekcji z Wielkim Mistrzem. WM wodzi wzrokiem po sali i mówi: „trzeba wrócić do podstaw. Abrazo. Panowie! Najpierw musicie wyciągnąć lewą rękę. Partnerka podaje wam prawą dłoń, dopiero wtedy obejmujecie ją w pasie swoją prawą ręką. W Buenos Aires poznaje się turystów właśnie po tym, że robią odwrotnie. Najpierw rzucają się ją obejmować prawą ręką, co wygląda idiotycznie. Nigdy, ale to nigdy tego nie róbcie. To podstawowa zasada!”. Wow! Boski WM objawił nam tak ważną tajemnicę. Czemu nikt nam wcześniej o tym nie powiedział! Rok później, w tym samym Berlinie, zajęcia z innym WM (z tej samej zresztą parafii, ba, w pewnym sensie nawet z tej samej rodziny). WM2 rzuca spojrzeniem po sali i tako rzecze: „kiepsko u was, widzę, z podstawami. Objęcie, objęcie panowie, zacznijcie taniec jak należy. Najpierw musicie objąć partnerkę prawą ręką w pasie. Dopiero później wyciągacie rękę lewą. W Buenos Aires poznaje się turystów właśnie po tym, że robią odwrotnie, jak ostatnie niemyte chamy. Trudno sobie wyobrazić coś mniej estetycznego. Błagam was i zaklinam, nie róbcie tego nigdy”. Tym razem nasz entuzjazm był nieco mniejszy. Po pierwsze WM2 to jednak nie to samo, co WM. Po drugie, byliśmy wtedy świeżo po pobycie w Buenos, gdzie mogliśmy się przekonać, że jeden zaczyna taniec tak, inny śmak, a jeszcze inny inaczej. I nikogo to nie obchodzi w najmniejszym stopniu. po prostu nie ma to znaczenia.

Niestety, nawet wśród WM zdarzają się osoby, które wierzą w zasadę: im tańsza ściema, tym więcej uczniów (i to tych bardziej nadzianych). Ludzie gotowi są sporo zapłacić za proste rozwiązania: „masz to zrobić tak a tak”. Nauczyciela, który tłumaczy: „można to zrobić tak ALBO tak. A w sumie to również tak, wybór należy do ciebie” – nikt nie potraktuje poważnie. Ba, w niektórych kręgach będzie uchodził za hochsztaplera.

Do powyższych uwag muszę dodać jedną uwagę: wcale nie wykluczam, iż ściemniacze mogą mieć lepsze wyniki pedagogiczne od tych, którzy od ściemy stronią (jak już wspominałem ściema przeważnie działa)…

Rozważanie tego filozoficznego paradoksu naraziłoby nas jednak na demencję, a w każdym razie zaprowadziłoby nas za daleko. Kończę tedy, oczywiście zapraszając do dyskusji (pochlebiam sobie, że dotykam spraw być może nudnych i banalnych – w końcu nie napisałem nic o ciuchach – ale na swój sposób istotnych).

A teraz, słodziutcy, blok reklamowy. W najbliższym czasie ukaże się na tych łamach:

1)subiektywny ranking nauczycieli, którzy nie ściemniają.

2)konkurs.

Tak więc NIE SPUSZCZAJCIE NAS Z OCZU!

* Piszę „do niedawna”, gdyż dziś jest już chyba inaczej. I nie chodzi tylko o to, że zdolni amatorzy wkładają mnóstwo wysiłku i pieniędzy w to, żeby tańczyć jak X czy Y (azjatyckie klony Javiera Rodrigueza, które rok temu święciły tryumfy na tutejszych parkietach, gdzieś się ulotniły. Widzieliśmy za to idealną chorwacką kopię Pabla Rodrigueza!). Nawet wśród zawodowców mimikra staje się cnotą. Na tegorocznym CITA (a więc imprezie, która z założenia ma gromadzić największe gwiazdy i indywidualności danej chwili) wystąpiły aż dwie pary asystentów Julia i Coriny, będące wiernymi replikami tych świetnych tancerzy. Skądinąd sam Julek i Corina swój występ w ostatniej chwili odwołali (szczegóły na tangowym Pudelku).

Rozrachunki na koniec lata

Z niewiadomych przyczyn zepsuł mi się Itouch (mam do nich najwyraźniej pecha), ale nie ma tego złego… Zamiast w wolnych chwilkach kopać wirtualną piłkę, przysiądę fałdów i wezmę się za bloga.

Cknić mi się już tutaj zaczyna, nostalgii z wolna się poddaję. Z tego wszystkiego (a z braku Pana Tadeusza pod ręką) zajrzałem na rodzimy hyde park. Ech, na widok zamieszczanych tam złotych sentencji każdemu zakręciłaby się w oku rzewna patriotyczna łezka, któż nie poczułby dojmującej tęsknoty za lubą ojczyzną i jeszcze bardziej lubymi tangowymi przyjaciółmi… Weźmy chociażby taki poemat godny wyrycia w spiżu:

„Chicho dyskwalifikuje jedna podstawowa rzecz, cały czas patrzy w dół na parkiet lub na nogi a to nie ma nic wspólnego z elegancją. Zajmuję się tańcem zawodowo i trochę się na tym znam, nogami może robić cuda ale opuszczona głowa to koniec taka jego wada ustawia go dużo niżej w rankingu z Javierem to oczywiste ale z wieloma innymi tancerzami”.

I te wszystkie – niemniej fachowe – spory o przewadze klasyki nad nuevo, czy nuevo nad klasyką. I to proklamowanie swoich preferencji westymentarnych tak żarliwym i donośnym tonem, jakby się wypowiadało wojnę Brazylii!

I tę śmiertelną powagę towarzyszącą modłom do św. Techniki.

Śmiertelną powagę, która, obawiam się, swoim ofiarom nie pozwala zatańczyć choćby jednego małego kroczku. Trudno wszak tańczyć, gdy trzeba „maszerować na defiladzie z karabinem” (kolejny cytat innego zawodowca z tej samej paczki).

Cóż, Technika przypomina ponure bóstwa mrocznej Stygii. Jej wyznawcom radość (z tańca) nie jest pisana. Żyją w wiecznym strachu, wiedzą bowiem, że nigdy nie sprostają wymogom swojego krwiożerczego bożka. Pozostaje im jedynie pomstowanie na tych, którzy próbują raczej technikę opanować, zamiast jej się podporządkowywać…

O, boska Techniko, wybacz te jeremiady i złorzeczenia. Wiesz dobrze, że szanuję cię, czczę i poważam, choć prawdą jest, iż mam wiele bożków przed tobą. Spójrz jednak, co robisz ze swymi dziećmi! Czyż nie widzisz, że wyglądają jak roboty, nie zauważasz, jak się męczą, jak jest im nieswojo i ciężko, jak, usiłując się wyprostować, uginają się pod twoim brzemieniem? Nie zauważasz, że nie tańczą ani z ciałem partnera/partnerki, ani nawet z własnym ciałem, ale tylko i wyłącznie z tobą (tego zaś właśnie tańcem nazwać nie można)!

Odpuść im trochę. Daj pożyć. Niech choć raz sobie zaszaleją. Niech się cieszą nawet popełnianymi „błędami”. Zobaczą może, że gra warta świeczki.

Może wtedy starczy im wytrwałości i chęci, by stopniowo się do ciebie zbliżać. Bez pośpiechu, bez nerwów. Na luzie.

Może wtedy się okaże, ku wielkiemu zaskoczeniu, że dasz się nawet lubić…

U cioci na imieninach

Szanowna publiczność nigdy by nam nie wybaczyła, gdybyśmy nie poruszyli ważkiego tematu „co się w Buenos nosi”. Po długich rozważaniach i dyskusjach, rozstrzygnęłam spór o to, kto podejmie ów wątek, w najbardziej demokratyczny sposób, a więc powiedziałam mojej dłuższej połowie, że brak jej wyrobienia estetycznego i skoro nie ma jasnego stanowiska w sprawie wczesnorenesansowych poetów łacińskich, fatałaszkami zajmę się ja (zatkało go, wykorzystując swoją przewagę, dorwałam się do komputera, nie ma to jak przeciwnika ogłuszyć).
No to teraz sobie pohulam, moszczę się na taboreciku i lu panno Jadziu. Zacząć wypada od kwestii fundamentalnej. Ano w Buenos panuje na szczęście różnorodność. Staruszki w El Beso, (a pośród nich kilku młodziaków za staruszków przebranych) to jedna śpiewka, a styl la Viruty to druga. Nikt nie pierdyknąłby sobie kreacji od Diora w duchu „suknia wieczorowa na spotkanie z prezydentem Francji” w Villa Malcolm, chociaż Versace i Dolce Gabana, słodki włoski kicz w stylu pseudosportowym już by od biedy uszedł. Niewielu panów wyległoby na parkiet w Porteno y Bailarin w krótkich spodenkach, ale też i nie dziwota, skoro średnia oscyluje tam koło siedemdziesiątki – panowie w wieku bez mała matuzalemowym po ulicach też rzadko ganiają w krótkich gatkach. Żebyśmy uniknęli nieporozumień: młodzieńcy w hiphopowo-skejtowskich dżinsach pojawiają się wszędzie i nawet niezdobyte bramy Canningu ustępują przed nimi bez zgrzytu. Dziewczęta zbrojne pstrokato hipisowskimi sukniami (ostatnio Luna Palacios miała wystrzałową kieckę, jakbyś panie złączył dwie gigantyczne apaszki, na niej wszystko wygląda świetnie, Luna należy do szczęśliwego typu kobiet, które nawet w worze pokutnym pod Canossą wyglądałyby jak na paryskim wybiegu) często ustępują pola swoim siostrom w tunikach, babuchach lub szerokich, przesadnych, zabawnych i dziwacznie wiązanych spodniach (ponoć prosto z Ibizy). Zarówno porządne mieszczańskie koszule jak i kosmicznie odjazdowe fatałaszki zobaczycie zresztą na ulicach Buenos Aires, bo nie ma tu w większości przypadków wielkiej różnicy między strojami do tańca i do różańca. Nie znaczy to oczywiście, że na milongę do Caninigu, Niño Bien albo la Baldosy nie można się wybocić, oczywiście że tak, gwoli prawdy dodać jednak wypada, że nieodłączne rekwizyty polskiego tanga, a więc kabaretki, widziałam tu jedynie w teatrze (na jakiejś turystce), a boa – czyli kolejny tradycyjny rekwizyt – nigdzie.
Na jednej milo w Sunderlandzie (ścisła konserwa) spotykają się Noelia Hurtado z włosami upiętymi w finezyjny kok, bawełnianą sukieneczką przewiązaną w pasie szarfą jak z dziewiętnastowiecznych pocztówek przedstawiających panienki z pensji na letnim spacerze w Łazienkach, Mariana Montes odstawiona w ciuchy z włoskich butików w Moskwie z masą cekinów i błysków oraz Ceci – w szarej babuchy z lampasami i zwykłej trykotowej koszulce w fiolecie. Zresztą Cecylka to styl co się zowie. Podczas City, gdzie tańczy sporo pań ubranych w welurowe albo jedwabne sukienki jakby żywcem wyciągnięte z lat 30-tych, a niektóre ewidentnie nawiązujące do wzorów austrowęgierskich (jak mówiła moja cioteczna babcia Frania: „wystrojona jak kamienica na przyjazd cesarza”), Ceci wystąpiła w biało-zielonym spodnium powiewającym szarfami i sznurkami, a swoje biodra przyozdobiła firaną – wyglądała zjawiskowo. W Practice X natomiast tańczyła w romantycznej bladoróżowej sukienusi. Na ostatnią milo (a właściwie practikę) w la Virucie Godoy przyodział się w koszulę płócienną przypominającą zgrzebno–lniany styl Piasta Kołodzieja, a Julio Balmaceda w swojej wzorzystej koszuli mógłby śmiało królować w niejednym taborze cygańskim.

Strój jest starannie wystudiowany w przypadku pokazów. Ale linie graniczne nie przebiegają już tak prosto jak kiedyś. Mistrz eleganckiego salonu wbije się potulnie w garniaczek, gdy będzie tańczyć w La Baldosie czy Sunderlandzie, ale już w Canningu niekoniecznie, a w La Virucie, Villi Malcolm czy Practice X lub 8, aby uniknąć obciachu, wystąpi w samej koszuli mniej lub bardziej wysuniętej ze spodni. Albo w marynarce wprawdzie, ale do portek, które uszczęśliwiłyby każdego fana deskorolki.

Jaki stąd płynie wniosek, drogi czytelniku? Ano prosty, styl nie oscyluje między dwoma punktami: dyrektora PKO w Tczewie wystrojonego w Vistulę, koniecznie pod akrylowym krawatem i jakiegoś mitycznego pana w siatkowej koszulce, chama w sandałach i krótkich spodenkach, która to opozycja często wyjeżdża na naszym ukochanym forum. Znakomita większość miłośników elegancji (elegancji przeważnie rodem z PRL-owskiego biura: zapięta – na wszystkie guziki – wiśniowa marynarka rulez!), którzy z uporem godnym lepszej sprawy poprawiają sobie humor, pusząc się „jesteśmy elitą” (lub innymi duperelami), nakryłaby się kopytami, gdyby zobaczyła, jakie tatuaże kropnęli sobie ich uwielbiani mistrzowie. I nie chodzi tu o zdziczałą młodzież nuevo, ale o gwiazdy najelegantszego – nomen omen – salonu, takie jak Geraldine Rojas czy Luna Palacios. Miłośnicy garniaczków pewnie doskonale zdają sobie sprawę, że nie ma jednej elegancji i szanujący się artysta teatru (dajmy na to Jarzyna albo inny Lupa) na premierę w TR-ze ubierze się inaczej niż urzędnik na konferencję w sprawie dostaw kapsli. Wiedzą, że na czym innym polega elegancja odświętnego stroju łowickiego i najnowszej kolekcji u Ermanegilda Zegny. Inaczej na koncert wystroją się dziewczyny z Duldunga, a inaczej Anne Sophie Mutter, słowo. Jakoś im się to jednak nie przekłada na świat tanga. Chłopaki! Jak mawia moja bratanica: wyluzujcie poślady! Więcej relatywizmu kulturowego! Życie nie jest takie jak u cioci na imieninach, gdzie wszyscy jak należy wbili się w bistory, tylko jeden Zdzisiek oblech i buc bez kultury siedzi i dłubie w (cudzym) nosie.

Nie samym Buenos żyje człowiek

Dobiegają nas głosy, że już nudzimy z tym Buenos i może by tak coś z rodzimego podwórka. Vox populi vox dei. Przerwa na reklamę.
4-5 kwietnia zapraszamy na warsztaty, które będziemy prowadzić w Bielsku-Białej. Szczegóły na stronie Tomka:

Zapraszamy też na tangową majówkę w Karkonoszach, gdzie w uroczym kurorciku po SS będziemy mieli przyjemność prowadzić warsztaty.
Wszystkie informacje znajdziecie na stronie organizatorów: Kasi i Irka

Tym razem złota maksyma „spiesz się powoli” nadaje się do kosza, pośpiech popłaca: wpłata zaliczki do 20 marca zapewnia sporą zniżkę.
K&M

NIEDOLE CNOTY

Przyznam, że historie o rozbojach i napaściach w biały dzień, niebezpiecznych rewirach, taksówkarzach wywożących podróżnych do zakazanych i odludnych miejsc, aby ich tam obrabować i ukatrupić oraz tym podobne mrożące w krew w żyłach opowieści o Dark Buenos Aires wydawały mi się dotychczas bardzo przesadzone, a może wręcz wyssane z palca (czy skąd tam sobie życzycie). Okoliczności zmusiły mnie do zmiany zdania.

315d240a1

Do naszych znajomych z Polski (K & U) przyjechała siostra męża siostry (ciutkę to skomplikowane, cóż, przeciw rodzinie „człek nie zradzi”). Najpierw okradziono ją na lotnisku, następnego zaś dnia na ludnej uliczce w La Boce, wprzódy wygrzmociwszy i skopawszy jej towarzysza. Mnie, urodzonemu farciarzowi, wciśnięto fałszywy banknot 100 pesos, gdy wymieniałem dolary. Mnie! Byłbymże aż tak nieroztropny, by robić czeńdżmani w jakimś obskurnym kantorku? Skąd! Przygoda spotkała mnie w Banco de la Nacion Argentina (niech go dunder świśnie)!

Zdarzają się też sytuacje odwrotne. Nasz tangowy przyjaciel z Warszawy, pan K., z pozoru spokojny i łagodny człowiek, gdy poczuł w metrze, że ktoś dobiera mu się do kieszeni, najpierw nierozgarniętemu (z czym do gościa!) złodziejaszkowi naurągał, w dodatku po polsku, czym delikwenta dodatkowo wystraszył, a następnie owego kieszonkowca, dwa razy szerszego i wyższego (nawet w postaci struchlałej), poturbował. Polska siła!

Jako ludzie rzeczywiście (a nie tylko z pozoru) spokojni i łagodni niby te baranki, nikomu tej metody nie polecamy. Zachęcamy do stosowania innej.

Gdy dostaniecie podróbkę (a dostaniecie niechybnie), nie róbcie awantury, nie zgłaszajcie sprawy na policji, nie próbujcie też jej wcisnąć jakiemuś nierozważnemu i bogu ducha winnemu sprzedawcy.

Zaczekajcie aż ktoś na was napadnie (co też zdarzy się niechybnie). i wręczcie napastnikowi bez wahania, choć drżącymi dłońmi, fałszywy banknot. Poczekajcie aż się oddali z łupem i dopiero wtedy dajcie upust swojej radości:

Satysfakcja moralna – BEZCENNE.

Z ostatniej chwili

Wiadomość cokolwiek niewczesna, ale na prośbę Magdy i Piotra spieszymy (?) poinformować, że dzisiejsze zajęcia na Ogrodowej nie odbędą się. Zapraszamy wszystkich za tydzień.

Czekając na Godoya

Ostatni komentarz do naszego bloga: „Na Wasze słowa czeka Warszawa, czeka Kraków, czeka Gdańsk! Odwagi!”
Na takie wezwanie dusza moja niemieje w zachwycie i stosownej odpowiedzi szuka u poetów: „Mów do mnie jeszcze… Za taką rozmową/ tęskniłem lata… Każde twoje słowo/ słodkie w mym sercu wywołuje dreszcze -/mów do mnie jeszcze…”*
Dreszcze dreszczami, ale już wiemy, że mamy sprać niewolnika w sobie po pysku, przykuć go kajdanami do klawiatury: nuże, bydlę, pisz! Kiedy właśnie on nie chce i woli barłożyć, bisurmanić po milongach i spijać nektar boskich mądrości z ust samego Sebastiana Arce, Julia Balmacedy, Pabla Rodrigueza i inszych maestrów pokroju Torellego czy Inzy. W tej nieprzerwanej ekstazie zmysłów (no może jedna Mariana Montes miewa straszne kostiumy, ale jak tańczy!!) brak mu tchu na opisywanie wrażeń.
Ad rem, jak kichał Husserl. Tuż po przyjeździe umówiliśmy się na spotkanie z Alibabą tanga Horacym Godoyem, natychmiast też udaliśmy się do la Viruty, aby co prędzej zadzierzgnąć więzy przyjaźni i poinstruować go, zgodnie z długą listą wskazówek otrzymanych od Radka, jak winien się zachowywać w maju, gdy przyjedzie do Warszawy, żeby nam chłopak wstydu nie przyniósł (jak się je kapustę kiszoną, goli gorzałę i wita na niedźwiedzia). A tu figa z makiem, Pucunio wyjechał na wakacje! Czekając na Godoya z lubością odwiedzaliśmy zajęcia Cecylii. Już w zeszłym roku zachwalałam Wam entrenamiento corporal, w tym roku hitem są conceptos creativos. Wprawdzie nieodżałowanego Santiago Dorkasa (biedaczyna siedzi na zesłaniu w Italii, gdzie składa rzewne piosenki przy akompaniamencie gitary, doprawdy, aż serce się kroi, zerknijcie na facebooka) zastąpił Johny (ksywka: Deep, kudy mu jednak do piękności dorkasowskiej, nie ma pięknisia nad Dorkisia – oczywiście oprócz Ciebie, kochanie – a Wasza Kasia jest jego prorokiem), znów jednak główne skrzypce gra Cecylka, która, mówiąc najzwięźlej, uczy, jak przejść od człapania do tańca, po co do tego wszystkiego ciało, jak wyzwolić w sobie tangową bestię i łagodną owieczkę, co znaczy kolor w tangu i na czym polega tańczenie ze sobą. Się działo! Tarzaliśmy się po podłodze w wieloramiennych układach, zaczepialiśmy, ganialiśmy po sali, normalnie berek z orgią.
A potem, jak u Hitchcocka, zjawił się Godoy i zrobił taki szoł w la Virucie, że proszę siadać. Tam lekcje odbywają się w grupach dzielonych ad hoc: ci, co już wiedzą, co to jest ocho atras – na lewo, znający obrót w lewo – na prawo, ci, którzy machają gancho w volcadzie – na górę. Wcześniej jednak gaśnie światło i gdy tłum już depcze po sobie w ciemnościach i masz wrażenie, że zaraz wybuchnie ogólne pandemonium, rusza pokaz wszystkich nauczycieli. Inni radzą sobie lepiej lub gorzej, ale Godzio naprawdę zadaje szyku i skupia na sobie powszechną uwagę. Jest na co popatrzeć.
Niedawno Ceci i Godoy wzięli udział w pojedynku mistrzów (deasfios de los maestros), które organizuje Practica X. W szranki stanęli z nimi Alejandra Hobert i Adrian Veredice, bliska nadwiślańskiemu sercu para. Zobaczcie sami:

Nieładnie się chwalić, ale w zgodnym odczuciu polskiej kolonii w Buenos nasi w części dydaktycznej rozłożyli Jankowych na łopatki. Chłopaki przygotowały program na najbliższe dziesięciolecie i nie zmieściły się w przepisowej półgodzinie – sędzia odgwizdał koniec meczu. Czekamy na dogrywkę

*Nie muszę chyba dodawać, że komentarze „Karola” budzą we mnie równie wzniosłe uczucia.

Chicho śmichy

Na zajęcia u Chicha przeznaczono ogromną salę, halę do gry w piłkę nożną, usytuowaną na którymś tam piętrze domu kultury Ormian (gdzie mieści się też la Viruta). A mimo to tłok był niemożebny. Tak na oko ze sto dwadzieścia osób. Może więcej! Są to bowiem zajęcia, na których bywać wypada. Nawet uznanym wymiataczom, ba, zwłaszcza im. Ostatnio tryb zajęć się zmienił, dotychczas jednak pierwsza dwugodzinna lekcja przeznaczona była dla osób średniozaawansowanych, następna zaś dla zaawansowanych. Jak myślicie na jakie zajęcia chodzili tangowi supermani?

Na jedne i drugie?

Zła odpowiedź. Tylko na poziom średniozaawansowany. Później połowa DNI, Guillermo Cerneaz, Alejandro od Marisol oraz inne tuzy miejscowych parkietów grzecznie się wycofywali. Wyglądało to tak, jakby wszyscy naraz zapałali nieprzepartą chęcią wyprowadzenia chomika na spacer, nakarmienia tamagotchi albo odwiedzenia wystawy albańskich kapsli po piwie.

Myślicie, że to wrodzona skromność nakazała im tę rejteradę już po pierwszej rundzie? Wprost przeciwnie.
Lekcje z Chicho przypominają targowisko próżności. Wszyscy wszystkich bacznie obserwują: komu wychodzi, kto daje ciała, kto wygląda jak z koziej trąby milonguero*… Tak tutaj hartuje się stal, panie i panowie. A poziom średniozaawansowany u Chicha jest jeszcze do przełknięcia, zwyczajnie diablo trudny. Natomiast zaawansowany jest po prostu niemożliwy. Na pierwszej lekcji tangowi geniusze mogą więc jeszcze zabłysnąć, lekcja druga już nijak się nie kalkuluje.

Tak się składa, że my mogliśmy uczestniczyć jedynie w tej drugiej lekcji, obserwowaliśmy ostatni kwadrans pierwszej.

Wiedzieliśmy, że będzie zabójczo, ale postanowiliśmy „zaliczyć” wreszcie Chicha.
Chicho…
Chicho, jaki jest, każdy widzi: zaawansowany pod każdym względem rokendrolowiec z uśmiechem do środka. Na sali czuło się krew, pot i graniczące z obłędem uwielbienie. „Średniakom” dał niezłego łupnia ćwicząc przeróżne transakcentacje, grał na nich, jak na bębnach (o ile pamięć nas nie zawodzi jest chyba perkusistą). A potem wszystko potoczyło się zgodnie z oczekiwaniami. Chicho nie strzępił ozora po próżnicy, nie komentował, nie doradzał. Jak grupa zaawansowana, to zaawansowana, radźcie sobie sami! Juana też nie należy do szczebiotek. A myśmy robili to, co jemu zawsze wychodzi tak prosto i pewnie: zaplatali ręce, robili gancza w volcadzie, voleos w colgadzie i bóg wie, co jeszcze.

porwanie-sabinek1

Może Chicho nasiedział się zbyt wiele we Florencji? Nie ma to jak kultura wysoka, już ona człowieka urządzi.
Chicho patrzył po sali z pewnym rozrzewnieniem i uśmiechał się coraz szerzej i coraz bardziej tajemniczo. A my też raźno volcadowaliśmy, voleowaliśmy, colgadowaliśmy i soltadowaliśmy, wymieniając z innymi parami gniewne spojrzenia. Po głowie kołatało się zdanie: „dziecko grało na brzytwie, a uśmiech miało coraz szerszy…”. To chyba z Lautréamonta. A może z Gavito?

*Guillermo radził sobie rewelacyjnie (dodawał nawet jakieś ozdobniki), Alejandro też śmigał, że miło było patrzeć. Ale reszta…

tango macht frei!

Żegnajcie piękne czasy odprężenia i relaksu, witaj obozie pracy! W tym roku mieliśmy się nie dać szaleństwu, poprzestać na jednej lekcji prywatnej lub grupowej dziennie, ba, zdobyć się na jakąś miłą eskapadę do Iguazu (woda lejąca się, panie, z nieba), Barriloche (ichnie Mazury) czy inszej Patagonii (wiatr i zimno). Wzniosłe postanowienia oczywiście diabli wzięli.

Za dużo się dzieje.

Weźmy dzień dzisiejszy:

W Canningu lekcja Julka i Coriny.
W Tango Brujo wprost genialne „conceptos creativos” Cecylki Garcii.
W „El social” kolejny etap pięciodniowego seminarium Arce/Montes (pierwsze otwarte* seminarium w Buenos tej pary od ośmiu lat!). Cztery godziny orki!
W la Virucie Chicho Frumboli i Aśka Sepulveda. Trzygodzinna harówka.
Przed praktyką Ekis kolejna odsłona pojedynku mistrzów. Tym razem walczyć będą (do ostatniej kropli uczniowskiej krwi) Veredice-Hobert z Godoyem-Cecylką. Dwie godziny męki (i to pewnie podwójnej).

Kasia ma dziś jeszcze lekcję prywatną z „małym” Rodriguezem, ja zaś, miast leżeć do góry brzuszyskiem, heroicznie wystukuję te kilka słów.

O stu pięćdziesięciu innych znośnych, przyzwoitych, a czasem znakomitych lekcjach w stu dwudziestu szkołach tanga nawet nie wspominam.

Całe szczęście, że pani pogoda zapowiada na dziś burzę z piorunami, gradobicie, kataklizm i ogólną sodomię z gomorią. Może wszystkie te imprezy trafi nasz swojski szlag?

No dobrze, wiem, że nie interesuje was nasz stan ducha, domagacie się informacji o rzeczonych zajęciach. Najlepiej rzetelnych, a jeszcze lepiej krytycznych. No i oczywiście złośliwych.

Ha, jako żem łagodnością czystą jako ta owieczka bielusia powiem tyle, że:

– Balmaceda jest świetny. To znaczy o wtorkowych zajęciach nic rzec nie mogę, chyba że przez ekstrapolację. Jak dotychczas byliśmy (i chodzić dalej zamierzamy) na środowych „Perfeccionamiento para parejas” w studia Zarasa. Zajęcia prowadzi sam Julio. Par żądnych udoskonaleń jest raptem kilka, zajęcia mają charakter praktyki z bardzo wyraźną obecnością prowadzącego (Julek się nie opiernicza). Coś dla „tancerzy ludowych” (z lekka spaczonych wiedzą)

– Seminarium Arce/Montes zaczęło się wczoraj. Tłum ludzi na małej, dusznej powierzchni, ale zajęcia świetne. Widać, że nauczyciele z tego, co sami tańczą, wydestylowali też pewną koncepcję nauczania, ich podejście dydaktyczne ma zatem charakter dojrzały i systemowy. Niesamowite ćwiczenia z abraso i bycia razem w tangu. Coś dla osób wyrafinowanych i subtelnych.

O zajęciach Garcii w Tango Brujo pisaliśmy chyba w zeszłym roku. Totalny odlot bez trzymanki, który, o dziwo, wielce pomaga w rozkrochmaleniu naszych słowiańskich cielsk, sztywnych, topornych, opornych i cielskami bliźniego w gruncie rzeczy niezbyt zainteresowanych. Jak dla nas jedne z najlepszych zajęć w Buenos. A w każdym razie najzabawniejszych. Dla osób przerafinowanych i nowinkarzy.

O Chicho pisać nie będę. Jak już wspomniałem, jestem łagodnością samą. Zostawię tę przyjemność Kasi.

Pojedynek mistrzów oczywiście zreferujemy, gdy odsłoni na naszych oczach pełnię swej dramatycznej… dramatyczności.

A nie mówiłem, że jestem przemęczony?

* a cóż to takiego te otwarte seminaria czy zajęcia, spytacie. Otóż wyimaginujcie sobie proszę, że międzynarodowe sławy tangowe, żyjące na stałe za granicą, i przylatujące do Buenos po to, by dawać „specjalne seminaria” dla tango turystów to znaczy po cenach „międzynarodowych” (vide CITA), raz na pewien czas (np. raz na osiem lat) słyszą zew patriotyzmu lokalnego, dochodzą do wniosku, że nie mogą już dłużej pozbawiać lubych rodaków dostępu do zdroju swego niezmożonego talentu, organizują przeto zajęcia po cenach miejscowych. Przeważnie zaznaczają, że Argentyńczycy będą mieć pierwszeństwo w czasie zapisów; jako że owe zajęcia są, jak się rzekło, otwarte, żadnych zapisów i tak nie ma, nic więc dziwnego, że większość publiczności stanowią tacy jak my turyści, uradowani, że mogą się pogapić na uda pani Montes za 10 zł/h, a więc pięć do 8 razy taniej niż na starym kontynencie czy w innych Indochinach ta przyjemność zwykła kosztować. Słowem, prowadzący czują się dzięki temu widowisku godnymi spadkobiercami Maradonny i Evity; my zaś, puszczając mimo uszu okolicznościowe i nieodzowne uwagi o tym, że coś tam czy smośtam zrozumie tylko Argentyńczyk z dziada pradziada, na tym hipokryzją podlanym spektaklu w ewidentny sposób korzystamy.

Patriotycznemu kosmopolityzmowi stanowcze tak!


Archiwum