Archiwum dla Marzec 2010

aktualizacja info o kursach

Pod tym linkiem najświeższe informacje:

https://caminitopl.wordpress.com/2010/02/05/nowe-kursy-od-8-iv-2010/

Wild at heart – czyli krótki atak grafomanii podróżnej

Zaniedbujemy was, mili czytelnicy. Cóż począć, czas w Buenos Aires, co potwierdzają nie tylko zeznania naocznych świadków, ale również najnowsze badania Światowej Organizacji Czegośtamważnego, to surowiec w najwyższym stopniu deficytowy. Z lekcji na lekcję, z milongi na milongę, z pokazu na pokaz… Istny kierat! Oczami wyobraźni widzimy was, siedzących wygodnie przy kominku, zaczytanych w dobrym kryminale; za oknem spaceruje Zima, Pani piękna a sroga,wam zaś głowę mile otula szlafmyca, termofor przyjemnie grzeje stópki, kocyk z wielbłądziej wełny opatula was szczelnie, trzask bierwion czule pieści uszy, malinowa herbatka krzepi, termometr wetknięty… w usta nadaje całości niepospolitego szyku, a jednocześnie odpręża i koi. Hej, kolęda, kolęda! Jakże wam zazdrościmy!

Żarty, żartami, kto jednak myśli, że Buenos Aires to miejsce spokojne, idealna sceneria pogodnych wczasów – ten jest w błędzie grubym jak choripan, który Chicho zjada na przystawkę.

Od kilku godzin miasto grzmi, buczy i pluska. W szklany dach naszego mieszkania walą rozliczne Niagary. Nie da się rozmawiać. Nic tylko leżeć pod pierzyną i wyobrażać sobie, że właśnie mijamy Przylądek Horn, morze za chwilę pociepleje, góry lodowe przestaną zatrważać, wiatr złagodnieje, otucha wystrzeli…

Tutejsze burze są straszne i piękne. Najpierw niebo się zaciąga szlachetnym kolorem stali, wszystko – prócz taksówek, rzecz jasna – zastyga w nerwowym oczekiwaniu. Pierwsze dreszcze przebiegają przez wykres barografu, później kolejne, stratocumulusy gęstnieją w nimbocumulusy, a później… Okrzyki wiatru, zapach fosforu, pioruny, gwizdy, wrzaski, łomoty, jęki, wycia, grzmoty, huk wodospadu – a wszystko to tańczy w dzikim korowodzie, wibruje, miesza się i łączy: „jak piasek, gdy się z huraganem zetrze”

Ulice zamieniają się w rwące potoki: bez skafandra nie ma co iść na milongę.

To nie deptak w Ciechocinku, ale kraina subtropikalna, w której wszystko jest dzikie, nieujarzmione, nieubłagane, okrutne, gargantuiczne, słowem: bujniejsze niż w naszej biednej, znękanej ojczyźnie. Ci, którzy twierdzą, że trzeba jechać do jakiegoś Iguazu czy na Atakamę, żeby to poczuć, są w błędzie. My doświadczamy tego, nie ruszając się z domu.

Ot loczki na głowie bardziej żarłocznej części Caminito wyczyniają dzikie brewerie (po naszym powrocie fryzjer Robert będzie miał pracy po pachy…), a zarost na smagłych licach części dostojniejszej dostał takiego szwungu, że trzeba go golić dwa razy dziennie.

Tak więc niech się schowają dżungle północy i wietrzne jary królestwa Mapuczów.

Największą dzikość zawsze nosimy w sobie…

Gdy do tańca prosi Javier

„To moja największa wada,

Że tańcuję bardzo rada”

Jan Kochanowski, Pieśń świętojańska o Sobótce

Drodzy, wybaczcie ten osobisty ton. Od początku naszego tangowego życia Javier Rodriguez był naszą drugą miłością.* Powiadają, że miłość jest ślepa, w tym jednak wypadku byłaby to strata niepowetowana. Kto żyw, powinien zobaczyć, jak Javier rozkłada pawi ogon, jak stawia stópki, jak kroczy, sunie, kokietuje, uwodzi, czaruje i błyszczy. Widowisko niezbędne do życia jak witamina D3 dziecku zagrożonemu krzywicą (niewątpliwy dowód, że Doktor House zajmuje ostatnio zbyt wiele miejsca w życiu caminito, jeszcze jedno takie porównanie i będzie trzeba nas intubować). Ech, łza się w oku kręci, gdy człek ogląda ich boskie archiwalne nagrania z Geraldine w domowym zaciszu you tube.

Bóg, na wygnaniu zazwyczaj małomówny i chmurny (jak wieść gminna niesie, językiem Szekspira i Rooney’a włada biegle na poziomie how do you do), uraczył nas, Panie dziejku, na swoim seminarium w Buenos, perełkami dowcipu, medialunami humoru, alfajorami słodyczy osobistej. Poetycki i metaforyczny lubo wnikliwie analityczny, rozprawiał obrazowo (a obrazuje ślicznie), iż zamykanie nóg w tańcu jest przejawem tłumienia energii seksualnej, zahamowań i czort wie jakich jeszcze przypadłości gastrycznych (gdyby nie reżim antymedyczny podsunęlibyśmy mu jeszcze pląsawicę, kolkę nerkową, SM i inne mile brzmiące nazwy). Śliczne oczka płonęły zapałem, gdy opowiadał nam, dlaczego w tangu przeistacza się w prawdziwego porteño, ciskały gromy, gdy kamienował bezbożnice w spodniach, błyszczały nostalgią, gdy opowiadał o starych dobrych czasach (ma tak plus minus 30 lat), promieniały blaskiem, gdy mówił o sobie. Dowiedzieliśmy się detalicznie, dlaczego nie wolno siadać na podłodze podczas jego zajęć (wampirycznie wysysamy jego energię), dlaczego Javier chce oglądać kolana (nic osobistego, niestety). Byliśmy świadkami błyskotliwej wymiany sztychów z jego znajomą:

– A ty czemu nie potakujesz, jak wszyscy? – pyta Istota Najwyższa uczestniczkę zajęć, znaną choć niepozorną nauczycielkę tanga, na co dziewczę rezolutnie odpowiada: jestem taka mała, że myślałam, że i tak byś nie zauważył… Geniusz błyskawicznej riposty odparował trafnie: „jesteś wprawdzie całkowicie nieistotnym śmieciem (przekład dla kulturalnych panienek z dobrego domu), ale Cię zauważyłem!”. Któżby to przypuszczał? Tylko boska omnipotencja może ów fakt ekstraordynaryjnej percepcji wytłumaczyć (i tylko znana nauczycielka tanga nie śmiała się w kułak).

Ćwiczyliśmy w niesamowitej ciżbie i masie, co i rusz potykaliśmy się albo o nogi kompanierów, albo o ego Javiera. Piękniejszą, doskonalszą moralnie i bardziej rozwiniętą duchowo część caminito porusza wewnętrzna harmonia, niezgłębiony magnetyzm postaci i głęboka autoironia Javiera, zaś jego dłuższą część bezkrytycznie zachwycają jego farmazony.  Obydwie części za to są zgodne co do boskości boskiego Javiera i jego tańca. A tak przy okazji: zajęcia były świetne, skupione na podstawach i szczegółach zarazem (i co z tego, że składały się głównie z twierdzeń typu: „wszystko, co mówią wam inni nauczyciele, to bzdura. Trzeba robić dokładnie odwrotnie”. – już do tego przywykliśmy).  Javier w przerwach swoich uroczych tyrad życzliwie odpowiadał na wszelkie wątpliwości, problemy, rozterki, w kontakcie twarzą twarz wydaje się niezmiernie ludzki: zamiast Apollina rzeczowy Chryzyp.

No i trochę Midas. Dzięki  niemu w pełni pojęliśmy cud lingwistycznej transmutacji. To, co przetłumaczone dosłownie na polski byłoby prymitywnym, wulgarnym i mocno seksistowskim chamstwem, w języku Borgesa  i Lionela Messiego brzmiało prawie lekko. A może tylko w ustach Javiera?

*Uprzejmie prosimy pt. szanownych czytelników o nieformułowanie banalnych, obraźliwych pytań, dlaczego drugą. Odpowiedź jest nazbyt oczywista.

Bisurman tango

„Niewierny Turczyn psy zapuścił swoje,

Którzy zagnali piękne łanie twoje”

Jan Kochanowski, Pieśń o spustoszeniu Podola

Musimy zacząć tak podniośle, to jest silniejsze od nas, oddajemy głos poecie, bo nasz więźnie w gardłach, gdy chcemy skreślić epickim rymem poemat o podboju i upadku Buenos Aires. Nie dalej jak we wtorek Javier Rodriguez z właściwym sobie wdziękiem zapewniał solennie, że czasy kosmopolityzmu się skończyły. Twierdził, iż dziesięć lat temu, gdy na  milongę krokiem zdobywcy w bielusich, wykrochmalonych koszulach i spodniach starannie zaprasowanych w kancik wkraczali Włosi, Turcy, Rosjanie, Francuzi czy Niemcy, serduszka Argentynek zaczynały łomotać, kształtne nóżki dygotać, policzki pąsowieć, a usteczka rozchylały się w wyrazie nieskrywanego zachwytu. A dziś żadna szanującą się córa La Platy nawet nie splunie na takiego szkopa, moskala, makaroniarza, żabojada czy innego bisurmana Ba, na widok tych rozchełstanych, niechlujnych TURYSTÓW, wpełzających na milongę z niepewnymi minami, Argentynka wstaje z dumą, zmienia z godnością buty, obrzuca natrętów ostatnim wzgardliwym spojrzeniem i wychodzi wyniosłym krokiem, by jak nasza Wanda rzucić się w modry nurt Parany czy innego Tigre. Javierze, na jakim świecie żyjesz? Kpisz czy o drogę pytasz? Z naszych obserwacji wynika, że autochtonki nadal cenią sobie egzotyki czar. Jedno jest jednak pewne: francuska ogłada, włoska natarczywość, niemiecka akuratność, słodycz rosyjskiego akcentu, czy choćby nadwiślańska blada niebieskość zapuchniętych oczu słabszej moralnie części Caminito budzą dziś tylko umiarkowane zainteresowanie. Sęk nie tkwi jednak w nagłej fali patriotyzmu, przeciwnie. Argentynki poległy, przepadły z kretesem, szańce zdobyte, fortece runęły. Ich serca biją dziś dla Turcji! To dla Turków przebierają zgrabnymi nóżkami, to ich wypatrują tęsknym wzrokiem, to na ich widok kwilą z rozkoszy. Osobliwy ten pomór padł przede wszystkim na Cecilie. Przede wszystkim, za to NA WSZYSTKIE znane nam Cecilie! Mam nadzieję, że okoliczność tę uwzględni w diagnozie dr House w następnym odcinku. Oto Cecilia Piccini wyznała nam wczoraj, że Lucero to pieśń przeszłości, teraz na horyzoncie szykuje się jakaś turecka gwiazda, Cecilia Gonzales też grzeje się w żarze Anatolii, Cecilia Berra już od dawna fika nie tylko z Godoyem, ale też z niejakim Ozgurem, a cóż dopiero nasza osobista Cecilia Garcia, która uprowadziła turecką gwiazdę Serkana Gokcesu ze Stambułu i osadziła go w seraju w Buenos Aires. Love przez wielkie M. Serkan to połówka znanego nawet w naszej dalekiej ojczyźnie tandemu Serkan i Ozhan. Nie dalej jak w środę dali swój pierwszy pokaz w la Viru! Oklaskom nie było końca. Turcja rządzi!

Złota Orda wzięła Buenos szturmem, królują na zajęciach, aż oczy rwą na milongach, monopolizują pokazy, wymiatają imponująco. Niedługo okaże się, że warunkiem doskonalenia się w tangu jest nie tylko konto na facebooku, ale również biegła znajomość tureckiego. Na razie podstawy leksykograficzne w zakresie polsko-tureckim przygotowuje Serkan, który pod naszym światłym przewodem notuje i ćwiczy najważniejsze zwroty naszej mowy ojczystej („źle”, „rusz tyłek” itp.) i przekłada je na turecki. Nic tylko siodłać bachmaty, kindżał w dłoń i ruszamy do Stambułu! Albo jeszcze lepiej: dajmy spokój Wiedniowi i módlmy się o nawałę turecką w Warszawie.

Wujek Julcio i skryby dwa

Z Chicha vel Chica uciekliśmy proszę ja was dwa i pół raza. Słowo strusia pędziwiatra! Mamy jednak najlepsze w świecie usprawiedliwienie: seminarium z milongi z Julkiem Balmacedą. To wprawdzie wielka tajemnica, ale po cóż matka ewolucja stworzyła blogi, jeśli nie po to, by dokonywać szokujących coming outów: uwielbiamy milongę. Co więcej, ci z lubych czytelników, którzy raczą się trudami naszych skromnych umysłów i długopisów od dłuższego czasu, domyślają sie zapewne, że uwielbiamy również Julka. Wiemy. wiemy, zdania o nim są podzielone. Jedni go uwielbiają a inni trwają w błędzie, ale to się skończy, słowo królika! Niektórzy marudzą, że bywa chimeryczny, rozkapryszony, humorzasty. J., który miał szczęście nadepnąć na jego odcisk na jakichś zagranicznych warsztatach, do dziś wspomina z wściekłością, iż Balmaceda przerwał zajęcia, zwalił się zbolały na fotel i zażądał lodu oraz pomsty bożej na winowajcy.

I co to komu przeszkadza?! We love Balmaceda.

Nawiązując do stylu niekwestionowanego autorytetu estetycznego, wybitnego specjalisty w dziedzinie katachrezy, intertekstualności i wszystkich tropów stylistycznych, promyczka, który umila nasze poranki w pochmurnej zazwyczaj ojczyźnie, a wiec Rafała Steca, komentatora sportowego GW, można nazwać Julcia:  „wielkim kawałem chłopaka”. Zgoda, chłopaka rozpieszczonego, egocentrycznego, niedojrzałego, wybuchowego… Si, señor! Ale jest on też najlepszą egzemplifikacją wyobrażeń o rasowym „porteño”. Naszym zdaniem, to jego właśnie UNESCO objęło ostatnio patronatem, Julek to dobro kulturowe o znaczeniu powszechnodziejowym. Prawdziwy milonguero z rodziny milonguero. Hijo del pueblo. Tancerz ludowy czy co tam jeszcze chcecie. Dudniący śmiech, nieustanna wesołość (chyba że w pobliżu jest J.), niespożyta energia, głupkowatość zmieszana z genialnością (te dwie ostatnie cechy można też dojrzeć u Javiera R., ale „o tym potym”, jak mawiał pan od robótek ręcznych piękniejszej i doskonalszej moralnie części caminito). Jeśli ktoś w Hollywood albo w Łodzi wpadnie na pomysł przełożenia dzieła Rabelais’ego na śpiewogrę, obsadą nie musi się martwić, Julio obleci zarówno rolę Gargantui, jak i Pantagruela, a przy okazji zagra jeszcze tabor cygański.

Nigdzie indziej nie ma takiej atmosfery, jak w Estudio Zarasa. U siebie Balmaceda nie odstawia gwiazdy. Nie sadzi się na tangoguru. Jest bezpośredni i bezceremonialny. Nabija się z ludzi, ale też śmieje się jak głupi, gdy ktoś zażartuje sobie z niego (swego czasu Rodrigo, który mu asystował, jeździł po nim jak po łysej kobyle).

I tylko żal trochę Coriny. No bo taki Balmaceda jest świetny przez kilka dni w roku, ale znosić ten gejzer energii, te kaskady perlistego śmiechu naszego osławionego dziedzictwa kulturowego na co dzień? Dzień po dniu. Trzysta sześćdziesiąt i ileś tam dni w roku? Nadludzkie wyzwanie! Corina szczęśliwie niańczy niemowlę (którego zdjęcie w komórce Julio pokazuje – chciał, nie chciał – każdemu), więc na zajęcia nie przychodzi. Może trochę odetchnie?! Uffff…

A jeśli wy, drodzy czytelnicy, zechcecie pójść w jej ślady i nieco odsapnąć, walcie śmiało na zajęcia do Rodriga i Agustiny. Wychowankowie Balmacedów, opanowali ich styl do perfekcji. Doskonale rozumieją, o co w tej zabawie chodzi i potrafią to uprzystępnić. Spokojni, pracowici, młodzi, szalenie zdolni. Nam osobiście Agustina podoba się może nawet bardziej od Coriny, którą obecnie zastępuje na zajęciach z Julkiem. I nie chodzi wcale o to, że ma najdłuższe nogi w Buenos. Zresztą sami popatrzcie.

Film Agnieszki i Grzegorza z festiwalu w Syrakuzach. Niestety, jak na razie JWP Youtube nie chce ładować wytworów  naszej kamerki, dławi się nimi i zacina w połowie.  Może coś wykombinujemy.

li frum bo

Bum bum bam bam bach! Mili czytelnicy są skonfundowani? Nie jest to bynajmniej świeży, wymyślny rytm nowej lambady ani niedzielne bicie dzwonów (to chyba jedyny katolicki kraj, w którym o niedzielnym poranku dzwony nie walą śpiochów po łbie). Tak głośno bijemy się w piersi i spod stołu odszczekujemy to, co nabazgraliśmy w poprzednim wcieleniu. Bynajmniej nie rozchodzi się o drobnostki, ale sprawy ogromnej wagi, wagi rzecz można ciężkiej.

Rok temu wpadliśmy na jedne zajęcia do Juany i Chicha (lepiej znanego w Polsce jako Chico) i sobie darowaliśmy. Niby miejsce było fajne (piłkarskie boisko dwa piętra nad La Virutą), towarzystwo doborowe (niemal wszystkie lokalne znakomitości). Za to zajęcia… Hmm,  nie dla nas… Prowadzenie partnerki za łokieć, brew, kolano itp., sto obrotów, 50 ganch, a wszystko to prowadzone chyba myślą. Tak to wtedy postrzegaliśmy. No bo i Chicho wyjaśnień skąpił jak Harpagon.. Pokazywał swoje, a później wycofywał się w kąt, pochłaniał kolejne buły z kiełbasą poetycko zwane choripanami i zwierzęcymi warknięciami odpędzał natrętów (w przypadku doskonalszej moralnie części Caminito miał zresztą rację, pod pretekstem pytania o technikę tego czy owego usiłowała odgryźć pokaźny kęs choripana).

W tym roku zafundowaliśmy sobie niemal całe seminarium, przez dwa tygodnie i po trzy godziny dziennie fikaliśmy po parkiecie la Viruty wśród 50 bez mała par, pod batutą Pięknej i Bestii. [No dobrze, nigdy byście nam nie darowali, gdybyśmy nie wymienili, kogo ze znanych i wspaniałych mieliśmy zaszczyt kopać po kostkach, no więc po dłuższym targowaniu dyskretnie puszczamy farbę: Cernaeza, Christiana ze starego DNI, Matiasa Facio, Furlana i tak dalej w kolejności alfabetycznej. Nie licząc, rzecz jasna, niezliczonych przedstawicieli tureckiej Wielkiej Ordy].

Tym razem Chicho wzbił się bowiem na wyżyny kunsztu nauczycielskiego, w fioletowej babuchy uganiał się po sali bez ustanku, strofował, przedrzeźniał, a nawet tłumaczył. Imał się wszelkich sposobów, aby nam uprzystępnić, wtłoczyć do łbów i ciał, wyjaśnić. A było co wyjaśniać, wtłaczać i uprzystępniać, robiliśmy niesamowite doświadczenia z kontaktu, prowadzenia, obecności, stosowaliśmy je do śmiałych ganch, szalonych soltad, zabawnych colgad, wszystko ze wszystkim wymieszane jak to u Chicha. Gancho z soltady, sacada tyłem z colgady i tiem podobnieje. W każdym razie to, co rok temu wydawało nam się czarną magią, teraz zdawało się w miarę proste (jeśli nie zawsze w praktyce, to przynajmniej w teorii). Ba, przekonaliśmy się nawet do soltad, którymi dotychczas gardziliśmy. Chicho, zamiast prowadzenia „salsowego” i tańca typu „statek do Młocin” proponował (przynajmniej jako ćwiczenie) całkowite puszczanie partnerki. Niby można rzecz wydedukować a priori, niby sprawa jest jasna, a jednak dopiero to ćwiczenie uświadomiło nam w pełni, że nie ma zależności między ścisłością czy bliskością objęcia a jakością kontaktu. Ba, żeby poprowadzić partnerkę, której się nie dotyka, komunikacja w parze i kontakt muszą być o wiele lepsze, bardziej wyraziste i precyzyjne! Słowem, dwie osoby patrzące na siebie z daleka mogą być o wiele bliżej siebie niż gdyby się właśnie miziały. Niby jest to wiedza dostępna każdemu 5-latkowi, ale, o dziwo, większość nauczycieli tanga, potępiających w czambuł „dalekie trzymanie”, zdaje się tego nie rozumieć. Choć z drugiej strony… pukanie się na dystans to trudna sztuka… I ździebko mniej przyjemna.

Tak czy owak „snobistyczna góra mięsa” (jak ładnie określił Chicha wybitny, choć anonimowy polski specjalista ds. trzymania głowy prosto) wyzwalała w swoich pupilach zwierzęce instynkta i kazała nam krążyć w napięciu wokół siebie, aż dziw bierze, że obyło się bez ofiar w ludziach. Natura ludzka zawsze jest jednaka, jak mawiała panna Marple, głęboko wierzymy w naszą z Chichem jednomyślność i komunię dusz, w końcu parodiuje prawie tak dobrze jak ładniejsza połowa Caminito, i tak jak ona ma zawsze w głowie ten sam wielce uduchowiony obraz mentalny:

Ya regresamos!

Gdy zaczynaliśmy pisać tego bloga, czyniliśmy to „z pewną taką nieśmiałością”. Teraz zaś, po dwóch latach, rozpoczynamy nowy sezon z nieśmiałością wprost niezmierzoną, czyli przepastnie ogromniastą.

Z jakże liczną a przede wszystkim znakomitą konkurencją przyszło nam się mierzyć!  Ileż nowych blogów rozkwitło, a w każdym z nich: ileż oryginalnych  spojrzeń na Buenos Aires i tango, jakże wiele perełek dowcipu, głębokich refleksji, literackich aktów strzelistych!

Dziś każde polskie miasteczko, każde sioło bez mała, ze swych tangoblogerów słynie i w tangoblogi opływa. W samym Buenos zaś bloger na blogerze i blogerem pogania. Caramba!

Cóż więc po nas, puchu marnym? Swoje wypociliśmy, a  prochu raczej już nie wymyślim. Wypadałoby nam  przejść na – lubo niezasłużoną – blogoemeryturę, nim sarkastyczne docinki czytelników wykopyrtną nas na jakiś ponury tangoblogozłom. Siedź dziadku cicho i pałaszuj zacierki; gdzież ci się równać, stetryczały ramolu,  z młodszymi, przystojniejszymi, mądrzejszymi, bardziej przebojowymi i w ogóle pod każdym względem lepszymi  od ciebie?

Si, pero – że tak sobie pozwolimy wtrącić się z angielska…

Wiemy, że wśród zapalonych czytelników tego rodzaju tekstów znajdują się domokrążcy, komornicy, hycle, kaznodzieje, kaprale, komentatorzy sportowi, prokuratorzy… a może nawet jeden czy dwóch posłów. Im więcej czasu zmitrężą w pracy na czytanie kolejnego bloga, tym lepiej dla kraju.

Dla ciebie to robimy Polsko!

Teee. Dość tego pitku-pitku i rakatłukum. Do rzeczy.

W następnych odsłonach o Chicho vel Chico, o Balmacedzie i oczywiście o musztardzie. Pozostańcie z nami!


Archiwum