A gdzie ranking nauczycieli – pytacie. I słusznie. Obiecane było, pieniądze zainkasowane i przepite, trzeba się wywiązać.
Problem polega na tym, że rok temu taki ranking już opublikowaliśmy, powzdychaliśmy wyczerpująco i szczegółowo, dziś wypadałoby napisać wszystko na odwrót, żeby szanownej publiczności nie zanudzić, ale furda fidrygałki i figliki: prawda, całą prawda i tylko prawda, Wysoki Sądzie.
Zacznijmy od tych, u których uczyliśmy się najwięcej i którzy przypadli nam do gustu najbardziej. W tym roku z trudem okiełznaliśmy wrodzoną nam ciekawość poznawczą, naturalną dociekliwość, wreszcie chęć zaimponowania czytelnikom jakimiś nowymi nazwiskami, które winny nas pchać do jakichś małych i obskurnych sal na dalekich przedmieściach Buenos Aires. Ograniczaliśmy się – niczym inżynier Mamoń – do znanych i lubianych
Jose i Viky
Z tej pary jesteśmy po macierzyńsku dumni, bo to rzeczywiście nasze odkrycie. Chodziliśmy do nich dwa lata temu, kiedy jeszcze niewiele osób o nich słyszało, ba, zamieściliśmy pierwszy filmik z ich pokazem! Łza się w oku kręci! Pierwsze kroczki w You Tube. Zarówno ich jak i nasze, ale oni na tym nie poprzestali! Od tego czasu stali się do obrzydliwości popularni. Nic dziwnego. Ich zajęcia są idealne dla zwykłych śmiertelników. Idziesz pan na taką lekcję, wynosisz z niej nie tylko parę świetnych technicznych wskazówek, ale także nowy fajny kroczek. Rzecz jedyna w swoim rodzaju: trzy miesiące później nie tylko dalej go pamiętasz, ale w dodatku robisz! Na milongach! Często! A pół roku później przypominasz sobie jeszcze kilka modyfikacji, które pokazywał imć José i wzbogacasz swój repertuar. W każdym razie tak właśnie ma Mateusz. A gdy idzie do, dajmy na to, Pabla i Dany, to choćby pod koniec lekcji potrafił wyczynić z partnerką z grubsza to, co tam każą, to już nigdy później tego nie wyczyni (ba, podejrzewam, że nie udaje się to nawet innym nauczycielom zatrudnionym w DNI, w każdym razie na lekcji im nie wychodzi!). Zajęcia José i Viky mają jeszcze jedną zaletę. Oparte są na bardzo prostym, ale genialnym pomyśle. Najpierw pokazują jakiś skromniusi układzik, na tyle tradycyjny, że nawet rodzimi Iks i Zet nie mogliby się przyczepić. Dopiero później zaczynają to „uorganiczniać” i wydziwiać (tak iż nawet naszemu Igrekowi by się spodobało). Dzięki temu z lekcji skorzysta zarówno osoba średniozaawansowana, jak i zaawansowana. Zarówno fanatyczny obrońca tradycji, jak i awangardowy piewca tangowej nowoczesności. Pewnie dlatego w tym roku na lekcjach Josego i Vikiego w Canningu było czasem po 30 par. Więcej niż u Pabla i Dany! Wreszcie w odróżnieniu od większości argentyńskich nauczyli J&V przez całe zajęcia biegają po sali i poprawiają ludzi. Próbują z nimi. Dotykają ich! Ba, zaangażowali nawet kilku asystentów do pomocy bardziej początkującym.
Last but not least Jose i Viky to naszym zdaniem najsympatyczniejsi przedstawiciele argentyńskiej tangowej fauny.
W tym wypadku zresztą blogowa konkurencja podziela nasze zdanie:
Czarnotki (czyt. wpis z 18 kwietnia 2009)
Sebastian Arce i Mariana Montes
To właściwie jedyne nasze tegoroczne odkrycie. Słowo odkrycie brzmi oczywiście śmiesznie w kontekście tej pary – w końcu jednej z najsłynniejszych. Cóż, nigdy wcześniej nie byliśmy u nich na lekcji. W tym roku prowadzili „zajęcia otwarte” w Buenos po raz pierwszy od ośmiu lat. Było to „seminarium” – 2x2h dziennie przez tydzień. Właściwie powinniśmy te zajęcia zjechać. Arce z Montes uczyli elementów nad wyraz przestrzennych w małej, wielce zatłoczonej salce. Ćwiczyło się więc bardzo ciężko. A jednak były to jedne z lepszych zajęć w boskim Buenos. A i M, jedni z najlepszych lub po prostu najlepsi tancerze tanga, mają wszystko doskonale przemyślane i potrafią to znakomicie przekazać. Zazwyczaj argentyńskie pla-pla-pla na temat tego, czym jest, a czym nie jest tango wydaje nam się średnio interesujące. Tymczasem ogólnotangowe dygresje Arcego były bombowe. Z jego twierdzeniami (jak choćby takim, że w tangu nie chodzi o komfort) można się zgadzać lub nie, ale nie sposób ich zbyć wzruszeniem ramion. Nikt nie zbywał, całe Tango Brujo z Torellim i Sametband, pół DNI oraz przedstawiciele innych słynnych szkół tudzież indywidualni nauczyciele grzecznie słuchali, co im A i M prawili. A mówili rzeczywiście ciekawie o objęciu w tangu. Kierunkach, orbitach i innych kosmicznych sprawach (skądinąd zdaniem nieskłonnej do egzaltacji Kasi Arce to „najlepsze abrazo w Buenos” cokolwiek to znaczy).
Julcio Balmaceda i Corina de La Rosa
Tym razem to nie odkrycie, ale odkrycie ponowne i zaskakująco odświeżające. U Balmacedów już parę razy byliśmy, ale choć wydali nam się wówczas sympatyczni (charyzmatyczni?), nie doznaliśmy specjalnych olśnień. Tak więc rok temu mieliśmy zawsze coś lepszego do roboty niż pójście do nich na lekcje. Tym razem postanowiliśmy spróbować ponownie i był to strzał w dziesiątkę. To jedna z naprawdę nielicznych znanych nam par (druga to oczywiście Pablo i Noelia) łącząca dwie świetne rzeczy: tradycyjną estetykę i całkowicie nowoczesną technikę tańca. Tak, tak, Julciowi pod wieloma względami bliżej do młodzieniaszków w śmiesznych portkach niż do „starych milongueros”. No i Julcio choć bywa apodyktyczny, to raczej nie ściemnia. Mówi prosto i uczciwe: „można to też zrobić tak a tak, ale jak dla mnie to wygląda paskudnie”.
Z Coriną tworzą wybuchowy duet. Jedyny minus za cenę lekcji prywatnych: jakieś 80 czy 100 euro w Buenos Aires! Nie skorzystaliśmy.
Cecilia Garcia
Jej zajęcia w Tango Brujo (z rozmaitymi partnerami) to, naszym zdaniem, najoryginalniejsze i najciekawsze zajęcia w Buenos. Jak wyglądają takie ćwiczenia z „conceptos creativos” czy innej „tecnica corporal”? Przez pierwsze 45 minut wyrabiamy pod jej dyktando rozmaite dziwactwa, coś jakby pomieszanie zajęć ze świadomości ciała z kółkiem teatralnym, zakładem dla psychicznie chorych i ogólnym obwąchiwaniem i obmacywaniem innych dzieci na sali. Przez te pierwsze 45 minut ludziska są trochę speszone, chichoczą nerwowo, chowają się po kątach, zastanawiają się, co to ma wspólnego z tangiem, zerkają co chwilę na zegarek. W pewnym momencie blokady puszczają! Następuje 20 minut sodomii z gomorją, wszyscy tarzają się po ziemi, czują się wielkimi artystami i robią cuda nie widy. Na koniec następuje powrót do tanga. I nagle okazuje się, że można robić rzeczy, o których wcześniej nawet by się nie marzyło. Dzięki niej zahukany niemiecki księgowy czuje w sobie dumę patagońskiego gaucza czy moc innego Inczuczuny. Słowem, Cecylia to pani nie tylko od ciała, ale również od duszy. Walczy nie tyle z hamulcami cielesnymi uczniów, ile przede wszystkim z ich blokadami psychicznymi. I robi to bardzo skutecznie. Ad maiorem tango gloriam.
Sebastian Achaval i Roxana Suarez
Niestety, nie byliśmy u nich na lekcjach grupowych (zaczynali zajęcia dopiero od kwietnia), ale lekcje prywatne dają świetne. Po pierwsze, czuć, że naprawdę zależy im na tym, żeby delikwentom pomóc. Po drugie nie próbują cię na siłę zmieniać ani upodabniać do siebie, poprawiają sposób, w jaki już tańczysz. A to zupełnie inne rzeczy. Często po wydaniu iluś tam setek pesos biedny partner (podkreślam partner, z partnerkami jest inna para zelówek) tańczy tak samo źle jak przedtem, ale w stylu zbliżonym do właśnie wzbogaconego nauczyciela. Sensowne efekty pojawiłyby się może po paru miesiącach takiej pracy z mistrzem, gdy jednak chodzi o parę lekcji jest to podejście naszym zdaniem nienajlepsze.
Drugą ich zaletą jest to, że tańczą przepiękne tradycyjne tango salon (naszym zdaniem w tej konkurencji są trudni do pobicia, no może Pablo i Noelia dotrzymują im kroku). I choć można się uczyć wszystkiego, najdziwniejszych nawet hopsiupów, naprawdę warto raz na jakiś czas wrócić do korzeni. Kasia twierdzi, że z Sebastianem płynie się mięciutko jak z kaczuszką po la Placie, chociaż bogiem a prawdą to po la Placie pływają głównie butelki po coli. Na to porównanie się jednak stanowczo nie zgadza.
Pablo i Noelia
To żadne odkrycie. Polowaliśmy na nich rok temu, udało nam się ich sprowadzić do Polski, no i teraz też do nich wiernie łaziliśmy. Tańczą przepięknie, mają własną, szalenie interesującą technikę tango salon (określmy ją dość umownie jako przekładanie wszystkich ruchów linearnych na cyrkularne), brylują również w milonguero, no i potrafią świetnie uczyć. Byliby nauczycielami idealnymi, gdyby nie jeden drobny minusik i jeden ogromniasty minuchol. Minusik to fakt, że na lekcjach grupowych podchodzą do najbardziej nawet zagubionego delikwenta dopiero wtedy, gdy ów ich o to poprosi. Skądinąd w Argentynie to dość typowe podejście (czy raczej podejścia brak). Nam to specjalnie nie przeszkadza, gdyż mamy doktorat z namolności. Łapiemy gwiazdy za rękaw (szyję, łydkę i inne części ciała, tylko proszę wyobraźnię szanownych czytelników, aby się zanadto nie egzaltowała) i nie puszczamy nim nam wszystkiego nie wyłuszczą. Minuchol jest za lekcje prywatne. Uwaga, lekcje są świetne, najlepsze jakie mieliśmy. Ale umówienie się z takim Pablem zakrawa na cud. A to nie może, a to w ostatniej chwili przełoży, a to po prostu zapomniał i się nie zjawił, a to Maradona rzucił mu się na głowę i chłopiec poszedł w futbolowy cug. Słowem uczą rewelacyjnie, ale działają człowiekowi na nerwy!
***
Otrzymujemy dziesiątki tysięcy listów z wybitym grubymi wołami pytaniem: u kogo się uczyć?
Nie chcemy tworzyć recepty dla każdego, bo znaczyłoby to strzelić panu bogu w okno. Dla nas jednak idealny zestaw wygląda tak: lekcja prywatna u Pabla i Noelii (nieodwołana!), grupówka z Josem i Viky, technika u Cecylii. Po trzecim wybryku P&N przerzucamy się bez wielkiego żalu do Sebastiana i Roxany. A do tego od czasu do czasu fundujemy sobie „seminaria” z Balmacedami i Arcem/Montes. Ach, marzenia…
Nie myślcie jednak, że nawiedzaliśmy wyłącznie wspomnianych mistrzów. O Chichu oraz Pablu i Danie wspomnieliśmy wcześniej. Zaszczyciliśmy naszą obecnością zajęcia Federica Naveiry i Inez Muzoppapy. Dwa kontrasty: ona rezolutna i żywiołowa. On ze wzrokiem do środka (jak u Holoubka), kontaktujący się ze światem przez szybkę. Ona w typie grzecznej bibliotekarki z ośrodka kultury, on mały miś. Tańczą wyśmienicie, Inez niesamowicie uczynna, zangażowana, z sensownymi uwagami, on lewituje gdzieś w chmurach. Ale może miał gorszy dzień. Tańczą tak klawo, że damy jeszcze kiedyś chłopakowi szansę.
Taką powtórną szansę polski naród dał Fabianowi Peralcie, który skwapliwie z niej skorzystał. Pokazywał rzeczy bardzo fajne, z rosnącym stopniem trudności (pod koniec lekcji mocno jednak odjeżdżał!). Kasia kiedyś kręciła nosem na jego partnerkę, tym razem potulnie pod jej kierunkiem machała nóżką i układała stópkę.
Swoje pięć minut mieli także Pablo Inza i Gaston Torelli w nowych składach (panowie zamienili się partnerkami a może odwrotnie), tym razem podobali nam się znacznie bardziej niż w zeszłym roku, strach pomyśleć, co będzie, gdy jeszcze raz wyjedziemy do Buenos. Mateusz będzie machał głową na wszystkie strony jak Inza, a Kasi wyrosną nogi jak Moirze. I tym optymistycznym akcentem…